Marka Skullcandy to stały gość na łamach DailyWeb. Ich sprzęty są naprawdę dobrej jakości, za rozsądne pieniądze, a do tego marka stale zasypuje nowymi produktami, a więc i testować trzeba. Tym razem wziąłem na testy Skullcandy Indy FUEL, by w końcu się przekonać, czy istnieją słuchawki TWS dla mnie.
Rynek ostatnimi czas zalewają tony słuchawek TWS. Nic dziwnego, to ogromny komfort i całkiem pokaźne możliwości. O ile przez moje ręce przewinęło się już kilka ciekawych produktów od JAYs czy chociażby duńskiej marki SACKit czy Libratone, o tyle nie znalazłem TWSów dla siebie. W zasadzie to wymóg jest jeden: mają dobrze grać i… nie wypadać mi z uszu. Serio. Mam niewymiarowe prawe ucho i praktycznie zawsze nie mogę dobrze zamocować słuchawki w prawej muszli, bo zwyczajnie wypada. To o tyle irytujące, że TWSów używam podczas jazdy na rowerze, jeżdżąc po lesie, gdzie jak wiadomo single tracki są bardzo różnej jakości, a więc trzymanie w uchu jest kluczowe.
O ile jestem ogromnym fanem Skullcandy Crusher, o tyle Indy nigdy specjalnie mnie nie pociągały. Jakość dźwięku była dla mnie mało zachwycająca (Kuba jest przeciwnego zdania, jest nimi zachwycony), a design? Rzecz gustu, mnie kulfoniaste słuchawki jakoś wizualnie odpychają. Pojawiła się jednak wersja FUEL, która jakościowo ma odstawać od zwykłych Indy i… po rozpakowaniu słuchawek, tak też trochę jest.
Słuchawki wyglądają dużo lepiej, jeśli chodzi o jakość materiałów, a najważniejsze… dźwięk płynący z nich jest zauważalnie lepszy. Dobry, zaskakująco przyzwoity! Duże zaskoczenie! Pudełko dalej jest dość obszernych rozmiarów, bo same słuchawki nie należą do najmniejszych, ale spokojnie, do kieszeni się zmieści. Co ważne, słuchawki mają dodatkowy gumowy trzymak w górnej części, tak by jeszcze lepiej trzymały się w uchu… i tu kolejne zaskoczenie. Po włożeniu ich do moich asymetrycznych uszu i zrobieniu szybkiego testu na ich wypadanie, robiąc klasyczny headbanging, okazuje się, że nie chcą wypaść. Od razu się polubiliśmy.
Aktualnie jestem po pierwszym kursie na rowerze, kiedy przez 30 km trasy, towarzyszyły mi i jestem szczerze zdumiony, bo raz, że wygodnie leżały w uchu, dwa: nie chciały wypaść, a trzy: serwowały naprawdę dobrej jakości dźwięk. Zapowiada się nad wyraz interesująco, tym bardziej, że w weekend czeka mnie trasa 130 km do pokonania rowerem i w której to Skullcandy Indy FUEL będą mi towarzyszyć. Sam jestem ciekaw, jak wypadną w kontekście trzymania ich w uszach przez kilka godzin. Sprawdzę oczywiście tym samym żywotność baterii i czy nie będzie problemów z ich wypadaniem. Pierwsze wrażenia jednak są zaskakująco dobre, a szczerze to nie dawałem im dużych szans.
Pełna recenzja Skullcandy Indy Fuel już jest na DailyWeb.