Jakiś czas temu wspominałam, że cierpię na chorobę gracza i kiedyś więcej o tym napiszę. W zeszłym tygodniu dostałam do testów projektor Optomy UHD300X (recenzja wkrótce) i okazało się, że to doskonały moment, by wrócić do tematu. Ostry jak żyleta obraz i wysokie odświeżanie przyczyniają się bowiem niestety (przynajmniej w moim przypadku) do zintensyfikowania nieprzyjemnych objawów tej przypadłości. Ale od początku.
Jeżeli nawet nie słyszeliście o chorobie gracza, to z pewnością obiła Wam się o uszy choroba lokomocyjna (motion sickness), o której przyczynach można znaleźć na Wikipedii, co następuje:
Przyczyną [choroby lokomocyjnej – dopisek A.G.] jest brak zgodności bodźców, sygnałów wzrokowych i błędnika, odbieranych przez mózg. Podczas jazdy wzrok nie odbiera zmiany otoczenia, jednak błędnik, jako narząd równowagi, odnotowuje zmiany położenia ciała, dlatego mózg odbiera sprzeczne sygnały. Reaguje jednak na inne siły powstające podczas jazdy (hamowanie, przyspieszanie, kiwanie) co w efekcie skutkuje brakiem zgodności tych bodźców z określoną sytuacją.
Innymi słowy: wzrok niby rejestruje, że jesteśmy w samochodzie, który się porusza oraz że to nie my się poruszamy, ale błędnik niekoniecznie rozumie sytuację. No jak to – zastanawia się – ruszamy się, czy nie? Nie możemy przecież robić tego jednocześnie! Mózg jest więc przez ten błędnik srogo skonfundowany i każe ciału zareagować nudnościami.
Wait… What? Gdzie w tym logika? Ano, działanie ludzkiej biologii to doprawdy tajemnicza sprawa.
Okazuje się, że na niektórych w podobny sposób mogą działać gry, o czym w pierwszej kolejności przekonali się młodzi ludzie aspirujący do zawodu pilota. Taki symulator lotów bowiem, na którym przeżywa się szkolenia, do gry jest bardzo podobny. Też niby coś się dzieje, niby coś się rusza, ale tak naprawdę wszystko stoi w miejscu. Mózg szaleje.
Historia polskich gier komputerowych – filmy, które trzeba znać
W czasie, gdy potencjalni lotnicy wymiotowali już na symulatorach, rekreacyjni gracze nie mieli jeszcze tego problemu. Technologia przecież zwykle najpierw musi zostać przetestowana przez wojsko, nim trafi do szarego człowieka. Długo to jednak nie trwało. Wkrótce pojawiły się pierwsze FPS-y, a wraz z nimi… tak, choroba gracza.
Powody nieprzyjemności towarzyszące rozgrywce kogoś, kto został gaming sickness przeklęty, mają swoje źródła w podobnej rozbieżności, co w przypadku choroby lokomocyjnej. Niby człowiek siedzi sobie na kanapie z padem w ręku, ale na ekranie przecież biega, skacze, robi fikołki. I znowu – teoretycznie oko wie, że to ekran, lecz głupiutki błędnik nie rozumie sytuacji. Skonfundowany mózg włącza tryb ewakuacji żołądka.
Całe szczęście, że nie dzieje się to zawsze.
Istnieje wiele czynników, które pogłębiają objawy. Im większy ekran – tym gorzej. Osobiście zaobserwowałam, że fatalnie działają technologie o wysokiej rozdzielczości i odświeżaniu. Dynamiczne rozgrywki z odwracaniem się nagle przez ramię, to przy gaming sickness proszenie się o tragedię – bez znaczenia, jakiej jakości z perspektywy „realności” grafiki są reprezentantami. Totalnie do niczego jest też w sytuacjach zaburzenia growej rzeczywistości – rozjechane tekstury, nieproporcjonalne elementy przestrzeni, przyspieszone najazdy kamery.
Najgorzej wspominam chyba jedną z gier na VR, w której kierowałam leżącą płasko na czymś w rodzaju deski postacią. Gra była bardzo szybka, opierała się na wyścigach i wymijaniu przeciwników. Wystarczyło kilka sekund, by oblał mnie zimny pot, a moja cera przybrała barwę starej porcelany. A może gorszy był „Doom” z 2016, którego obserwowanie kątem oka przez minutę sprawiło, że żołądek zawiązał mi się na supeł?
Zupełnie nie robią na mnie jednak wrażenia gry na małym ekranie, nawet te najbardziej dynamiczne. Bez żadnych problemów rozegram również wielogodzinną partię w „Civilization” czy „Tropico” oraz we wszelkiego rodzaju platformówki 2D. No chyba, że obraz będzie długo się trząsł, to wtedy niekoniecznie.
O problemie graczy z nudnościami pisał swego czasu The Guardian, wskazując, że może on dotyczyć od 10 do nawet 50% graczy na świecie. Mimo tak zatrważających statystyk nie istnieje żaden farmakologiczny sposób na poradzenie sobie z gaming sickness. Nie działają tabletki na chorobę lokomocyjną (zresztą, kto chciałby je brać przy usypiających efektach ubocznych?), zająć miejsce jak najdalej od osi kół pojazdu czy zgodnie z kierunkiem jazdy też się nie da. Co ja polecam?
Z mojego doświadczenia wynika, że do bardziej dynamicznych gier lepiej siadać wyspanym i wypoczętym. Niedobrze jest robić to natychmiast po posiłku. Odpadają wszystkie pozycje poza siedzeniem. Półleżenie, leżenie czy stanie tylko pogarszają sytuację. Popijanie wody z cytryną może nieco odwlec nieuniknione, tak samo jak nawiew na twarz.
Ostatecznie jednak i tak trzeba pogodzić się z losem i zrozumieć, że gaming sickness wyklucza bycie hardcorowym FPS-owym graczem. Widać niektóre marzenia nie są do spełnienia.