Pod moim poprzednim artykułem ktoś zarzucił mi brak wyobraźni, ponieważ napisałem, że nie wyobrażam sobie telefonu bez czytnika linii papilarnych. Cóż, telefon jako taki sobie wyobrażam, nawet codziennie takie widzę. Jednak nie widzę absolutnie żadnego sensu korzystania z takiego modelu.

Bo to jest tak, że do wygodnych rzeczy człowiek bardzo szybko się przyzwyczaja. A ja lubię, jak przedmioty codziennego użytku ułatwiają mi życie, zamiast je utrudniać. Bo nie wyobrażam sobie (i teraz już całkiem serio) wklepywać skomplikowanego hasła złożonego z małych  i wielkich liter, znaków specjalnych i cyfr kilka razy dziennie, aby zalogować się do menadżera haseł. Wpisałem raz, teraz wystarczy, że przyłożę palec do czytnika i już. Tak samo z logowaniem do banku. Odpalam aplikację, przykładam palec i już. Łatwo, szybko i bezboleśnie. A przy okazji o wiele bezpieczniejsze niż tradycyjny PIN. Zakupy w sklepie mobilnym? Nic prostszego – klikam „kup”, potwierdzam odciskiem palca i wybrana przeze mnie aplikacja ląduje szybciutko na moim telefonie.

Oczywiście rozumiem, że istnieją tradycjonaliści, którzy nie potrzebują tego typu wynalazków. Albo obawiają się, że ich odciski zasilą bazę Google/Apple (co jest kompletną bzdurą), a Ci wykorzystają te dane do kontrolowania ich umysłów. Podobne myślenie pojawiało się, gdy do codziennego życia wprowadzano elektryczność. Na szczęście dzisiaj wszyscy możemy się cieszyć bezproblemowym dostępem do energii elektrycznej w zaciszu własnego mieszkania. I mam nadzieję, że za kilka lat wszystkie telefony będą posiadały zabezpieczenia biometryczne (niekoniecznie odcisk, może być skaner siatkówki, może być FaceID, mogą być kolejne jeszcze niewprowadzone technologie), abym mógł jeszcze bezpieczniej logować się do coraz większej liczby aplikacji, które wymagają uwierzytelniania.


Autorem felietonu jest Marcin Antosz.