Miałem kiedyś w klasie takiego Michała. Michał był definicją słowa „poczciwość”. Kiedy na klasowym biwaku wszyscy byli zalani w trupa lub upaleni, ewentualnie zalani w trupa oraz upaleni, Michał trzymał tak zwany fason. Jednocześnie nie był to – jak możecie sobie teraz wyobrażać – typ który skoro nie pije, to donosi. Nic z tych rzeczy. Michał był jedynym gościem, któremu udawało się godzić bycie dobrym dla wszystkich. Oraz bycie dobrym we wszystkim. Serio. Był na przykład doskonałym sportowcem. Na wuefie, kiedy graliśmy w piłkę, każdy chciał mieć go w drużynie, bo robił taką różnicę, że praktycznie gwarantował wygraną. Przede wszystkim jednak Michał był prymusem. Takim, dla którego czwórki były porażkami i było to widać. Takim, od którego spisywałem prace domowe z biologii na przerwach.
I nagle bum, wiosną w klasie maturalnej kilku z nas zaczęło grać w „Plemiona”. Komu bym o tym nie wspomniał, to nie bardzo tę grę kojarzy, więc nakreślę szybko, o co chodzi dla zrozumienia powagi. „Plemiona” to takie przeglądarkowe badziewie, które wymyślili kiedyś Niemcy, żeby nas uzależniać. Strategia czasu rzeczywistego i kiedy piszę „czas rzeczywisty”, mam na myśli „czas rzeczywisty”. Znaczy to mniej więcej tyle, że gra działa nawet kiedy ją wyłączasz. Wysyłasz drużynę wojów na osadę przeciwnika, zamykasz grę, idziesz obierać ziemniaki, a oni gdzieś tam sobie przedzierają się w tym samym czasie przez niemieckie serwery, łąki i jeziora, a potem wracają z łupami. Brzmi niegroźnie, ale kiedy przestajesz grać sam, a zaczynasz funkcjonować w plemieniu, gra wymaga poświęcania coraz więcej czasu; do tego dochodzą kwestie synchronizacji ataków i obrony z ludźmi z własnej ekipy. Skutek jest taki, że kolega Michał musiał wstawać o czwartej nad ranem, poświęcając swój sen w imię powodzenia działań plemienia. Więcej osób kojarzy „O-Game”, niż „Plemiona”, a to prawie to samo, tylko w różnych uniwersach.
Czasochłonna gra, zawierająca uwarunkowane psychologicznie czynniki uzależniające wystarczyła, aby Michał przestał być prymusem i opuścił się w nauce w ciągu kilku miesięcy. A że była to klasa maturalna… Sami wiecie. Ledwo się przez ten egzamin dojrzałości biedak przeczołgał. Ale co nazdobywał wiosek to jego.
Ale spokojnie, nie regulujcie odbiorników. Nie piszę tego przecież, żeby Was przed czymkolwiek ostrzegać. Tekst nie jest częścią żadnej, średnio trafionej kampanii społecznej. Nie obchodzi mnie zasadniczo, co robicie w wolnym czasie, ani od czego jesteście uzależnieni, dopóki nie zapraszacie mnie do siebie i nie częstujecie dziwnymi środkami. Zmierzam do tego, że od czasu, kiedy grałem w „Plemiona” (obserwując uzależnienie Michała i swoje trochę też), obiecałem sobie, że nigdy więcej. Że o ile nie mam nic przeciwko grom, to nie dam się już wciągnąć w żadną multiplayerową grę. Żadnej zabawy, która nie ma konkretnego celu, buduje wirtualne więzi, a w swojej wirtualności jest w stanie zaburzać mi realne życie. I udawało mi się to całymi latami, dopóki nie pojawiło się „Pokemon Go”.
Nie miałem Game Boya, nigdy więc dłużej w „prawdziwe” Pokemony nie grałem. Załapałem się za to na epicentrum pokemonowego szału spowodowanego kreskówką. Pamiętam, leciała na Polsacie, o 15:00, chyba trzy razy w tygodniu.
Swoją drogą – czy można nazywać anime „kreskówką”, czy to taki sam żal, jak „chińskie bajki”?
Nazywanie „Pokemon Go” grą, a zwłaszcza grą mobilną śmierdzi grubym niedopowiedzeniem. Ale przecież nie będę za każdym razem pisał „globalny fenomen”, chociaż mógłbym. Nikt i nic chyba nastukało tak szybkiego i tak wielkiego przyrostu użytkowników, o ile pamiętam. Jeśli w Nintendo lub Niantic mieli jakieś KPI’sy, pewnie wyrzucili je do kosza ze dwa dni po premierze, a dziś dawno o nich nie pamiętają, bo kąpią się w złocie i splendorze. No jest szał, jedyny w swoim rodzaju.
Osobiście do tych nowych Pokemonów podchodziłem spokojnie. Kiedy szał zaczął narastać, pomyślałem sobie, że poczekam do oficjalnej premiery i ściągnę grę normalnie, ze sklepu. Ale kiedy mój znajomy zaczął biegać po swojej okolicy w poszukiwaniu kieszonkowych potworów, nie mogłem dać mu fory i zostać z tyłu. Pobrałem plik .apk. No i się zaczęło. Już pierwszego dnia bycia trenerem Pokemonów wracałem z pracy około godziny, może nawet dwóch, zatrzymując rower co chwila i jadąc okrężną drogą.
Przy okazji – pokemonowy szał sprawił, że na powierzchnię, niczym dżdżownice, wypełzł ten rodzaj głupiego internauty, który na pewno kojarzycie. Ten rodzaj, któremu jak coś się nie podoba, to musi o tym wszystkim głośno i wyraźnie powiedzieć. Najlepiej tam, gdzie skupiają się fani tego czegoś. Wiecie, wchodzę na forum piłkarskie i piszę posty o tym, jak bardzo gardzę tym plebejskim sportem. W tym wypadku włazi to to pod pokemoniaste i pisze mniej więcej coś takiego:
Ja to nie rozumiem tego szału na Pokemony. Łażą te zombiaki z ryjami w telefonach, jeszcze się pozabijają, ale mnie to wkurza, Jezu. Porobiliby coś innego, a nie chińskie gierki o chińskich bajkach, debile.
Ludzie, dajcie innym bawić się siusiakami, jeśli chcą. Tak długo jak chcą. Ich życie, ich siusiaki i nic wam do tego. I jeśli ta zabawa staje się nagle super modna, nie ma co się dziwić, że inni o tym piszą – na takim Spiderswebie strona główna tonie w Pokemonach. Odsłony na stronie to nie jest wasze życiowe powodzenie, nie biorą się z przypadku. Sorry. Kurde, tyle wszystkiego jest w internecie, jak gdzieś wam się nie podoba, idźcie gdzie indziej. Zawsze jest dokąd.
Niektórzy uważają za to, że jest super. Że dzięki Pokemonom grubasy wytaczają się z domu i zażywają świeżego powietrza. Albo że spacerują z psami. No i chyba tak jest. Mówiłem sobie podobnie – o, teraz mój pies się naspaceruje, aj, aj. O, jak się naspaceruje. Tak było, tylko trzeciego dnia mojej gry dotarło do mnie, że o nim zapominam i że jest tylko dodatkiem, a Pokemony są tym, co naprawdę liczy się na naszych spacerach. I głupio mi się wobec niego zrobiło. Wywaliłem Pokemony z telefonu z hukiem, za to spacery robimy od teraz dłuższe, tak po prostu.
Jeśli miałbym więc jednoznacznie ocenić wpływ uzależniającego fenomenu Pokemonów na moje życie – to tylko na plus. Dzięki nim poświęcam trochę więcej czasu mojemu psu. Choć z gry zrezygnowałem dawno.
Dobrej zabawy, Mordeczki!