Bill Buxton, legendarny designer i pionier interfejsów dotykowych obecnie pracujący dla Microsoft Research, z zamiłowania jest historykiem. W artykule „The Long Nose of Innovation” przedstawił dzieje myszki komputerowej i ciekawy wniosek z nich płynący.
Wymyślili ją w 1965 William English i Doug Engelbart ze Stanford Research Institute (SRI). Równolegle bardzo podobne urządzenie zbudował w Niemczech Rainer Mallebrein. Kilka lat później firma Xerox PARC zaadoptowała myszkę i dołączyła ją jako standardowe wyposażenie prototypowego komputera Alto Computer, na którym naukowcy opracowali podstawy wczesnych interfejsów graficznych użytkownika.
Następnie Apple nabyło licencję od SRI za kwotę $40 000 i w 1984 wprowadziło na rynek jednego z pierwszych komercyjnie dostępnych gryzoni. Ale prawdziwego upowszechnienia tego wynalazku doczekaliśmy się dopiero w 1995 roku, gdy Microsoft wydał Windowsy 95.
Nie miało znaczenia to, że po obejrzeniu myszki wszyscy od razu rozpoznawali w niej rewolucyjne urządzenie. Musiały jeszcze dojrzeć pozostałe elementy ekosystemu pozwalające na realizację ukrytego potencjału, mianowicie procesory, karty graficzne i interfejsy systemu operacyjnego oraz aplikacji.
Zdaniem Billa Buxtona każda technologia, która w przeciągu najbliższych 10 lat będzie miała duży wpływ na nasze życie ma już przynajmniej 10 lat. Do tej grupy możemy zaliczyć smartwatche. Pierwszy zegarek z interfejsem dotykowym wyprodukowała w 1976 roku japońska firma Orient. Pojedyncze muśnięcie wyświetlacza modelu Touch Tron pozwalało nam zobaczyć godzinę, podwójne zaś datę. Innymi słowy podwójne kliknięcie zostało najpierw zastosowane w zegarku, a nie myszce.
Większe zainteresowanie podobnymi gadżetami przyszło dopiero w 1982 roku za sprawą serialu Nieustraszony (ang. Knight Rider). Główny bohater rozmawiał w nim ze swoim inteligentnym samochodem właśnie poprzez noszony na ręku zegarek. Oczywiście takich funkcji nie oferowało żadne realnie dostępne wtedy urządzenie. Ówcześni inżynierowie uczyli się jak budować telefony komórkowe nieodróżnialne rozmiarami i wagą od cegieł. Dlatego kolejny krok w ewolucji elektronicznych zegarków musiał być dość skromny.
Firma Cisco w 1983 roku rozpoczęła sprzedaż modelu TC-50 z dotykowym kalkulatorem. Wystarczyło wcisnąć klawisz mode i naszym oczom ukazywała się wirtualna klawiatura. Rok później wyszedł model AT-550, gdzie cyfry i znaki działań użytkownik rysował palcem, bo cała tarcza zegarka była ekranem dotykowym. Kosztował raptem $59,95.
Skoro producenci wyposażali zegarki w interfejsy dotykowe jeszcze przed moim urodzeniem, to dziś wszyscy powinniśmy móc poczuć się trochę jak David Hasselhoff kilka dekad wcześniej. Szczególnie biorąc pod uwagę postęp technologiczny smartfonów i wzrost popularności asystentów głosowych Siri, Google Now czy Alexa.
Toteż postanowiłem kupić smartwatcha. Najnowsze modele od Samsunga i Apple były dla mnie za drogie, więc zacząłem szukać czegoś tańszego. Akurat w tym czasie firma Pebble organizowała kampanię na Kickstarterze, żeby zebrać środki na produkcję smartwatcha Pebble 2. Wsparłem ich kwotą $109 i po kilku miesiącach otrzymałem swój egzemplarz.
Na pierwszy rzut oka zegarek wygląda bardzo retro: czarna koperta, czarny pasek i kilka guzików po bokach. Ba, jest tak retro, że ma nawet czarno-biały wyświetlacz bez funkcji dotyku. Na szczęście użyty ekran jest rodzaju e-ink, jak w czytnikach e-książek, dzięki czemu Pebble 2 działa do 7 dni na jednym ładowaniu.
Wszystkie czynności wykonujemy za pomocą czterech przycisków. Lewy ma funkcję wstecz i pozwala nam uciec do ekranu głównego. Prawy, górny guzik zarezerwowany jest dla monitora aktywności Health, środkowym przechodzimy do listy zainstalowanych aplikacji, natomiast dolnym wchodzimy w Timeline. Dodatkowo ulubione aplikacje aktywujemy czterema skrótami polegającymi na dłuższym przytrzymaniu wybranego przycisku.
Zanim jednak zaczniemy korzystać z zegarka, musimy włączyć bluetooth na telefonie i połączyć oba urządzenia przy użyciu dostępnej dla Android oraz iOS aplikacji. Wówczas Pebble 2 wyświetli tarczę i godzinę. Jeżeli połączenie zostanie przerwane zegarek automatycznie je ponowi, ale na chwilę straci część swoich bardziej zaawansowanych funkcji.
Po wstępnej konfiguracji warto ustawić sobie wspomnianą tarczę. Wchodzimy w drugą zakładkę aplikacji na komórce i naciskamy plusik w prawym, dolnym rogu. Przeniesiemy się wtedy do oficjalnej listy, z której wybierzemy tarczę według własnego gustu. Mi spodobała się TimeStyle (github) ze względu na bardzo czytelny układ, szereg opcji zmiany wyglądu i kanciastą czcionkę Leco.
Oprócz daty i pogody tarcza pokaże nam również wskazanie krokomierza. Wraz z pulsometrem jest on częścią monitora naszej aktywności fizycznej. Dla fanów statystyk producent przygotował specjalną zakładkę w aplikacji Pebble na telefonie, zawierającą wykresy aktywności w skali całego miesiąca, tygodnia bądź z dokładnością co do godziny. Tam też zdecydujemy, czy chcemy te dane wysłać do Google Fit lub Apple Health.
Z uwagi na oszczędność baterii pulsometr w ciągu dnia budzi się co kilkanaście minut, natomiast krokomierz działa w tle. Sportowców ucieszy aplikacja Workout, którą przełączymy sensory na stały tryb pracy, dzięki czemu uzyskamy znacznie dokładniejsze pomiary.
Poza monitorem aktywności dla wielu z nas ważne będą powiadomienia. Telefon automatycznie przekierowuje je wszystkie do zegarka, ale bez problemu ustawimy sobie filtry. Zarówno na smartwatchu w momencie nadejścia wybierając z menu mute notification jak i w ostatniej zakładce na komórce.
Jeżeli powiadomienie dotyczy SMS-a, zegarek umożliwi nam odpowiedź wcześniej zapisanym tekstem, emotką lub głosowo. Dyktujemy treść, sprawdzimy czy system dobrze nas zrozumiał i gotowe. Instalując dodatkowo na aparacie oficjalny program Google Android Wear, rozszerzymy tą funkcjonalność na Whatsappa, Hangouts i kilka innych apek.
Powyższe rzeczy działają świetnie, bo ich implementacja zależała wyłącznie od projektantów Pebble. Większa integracja z telefonem bywa jednak trochę bardziej kłopotliwa.
Na przykład system operacyjny zegarka nie pozwala nam porozmawiać bezpośrednio z asystentami Google Now czy też Siri. Dlatego do ustawienia przypominajek potrzebujemy oddzielnej aplikacji. W tym celu zainstalowałem Note To Self. Po jej uruchomieniu zapiszemy głosem dwie rzeczy:
- przyszłe monity, np. „przypomnij mi za 2 godziny i 5 minut o fryzjerze” bądź „przypomnij mi jutro o szesnastej abym wysłał email”
- tudzież przeszłe zdarzenia, np. „zanotuj wziąłem leki o ósmej„
Trafiają one do super wygodnej listy nadchodzących wydarzeń Timeline, dostępnej w smartwatchu po naciśnięciu dolnego przycisku. Aplikacja pogody umieszcza tam godziny wschodu i zachodu słońca, kalendarz wrzuca nasze spotkania, a mapa koordynaty miejsca gdzie zostawiliśmy samochód. To znaczy każdy program może przypiąć w Timeline swoje szpileczki, reprezentujące jakąś informację w kontekście czasu.
Niestety komunikacja jest całkowicie jednostronna. Żaden wpis z Timeline nie pojawi się w kalendarzu komórki. Na domiar złego w zegarku i Note To Self nie mamy opcji ustawienia naszego języka ojczystego.
Po krótkim googlowaniu znalazłem sposób na siłowe włączenie języka polskiego w produktach Pebble. Wymaga on uprawnień roota w telefonie, co pewnie zniechęci wielu z was (instrukcję umieszczę w komentarzach poniżej.) Mogę teraz bez przeszkód dyktować SMS-y, ale Note To Self przestał działać i nic nie dała zmiana słów kluczowych w opcjach aplikacji. Także trochę mi brakuje bycia Davidem Hasselhoffem.
Za to sprawdzimy rozkłady jazdy warszawskiego ZTM, chociaż tylko na wcześniej zapisanych przystankach. A jeśli zdecydujemy się dotrzeć gdzieś piechotą lub własnym autem, pomoże nam NavMe. Wystarczy, że zainstalujemy dodatkową aplikację w obu urządzeniach, uruchomimy Google Maps na telefonie, wybierzemy miejsce docelowe wycieczki i włączymy nawigację. Wskazówki dotyczące kierunku magicznie pojawią się na naszym nadgarstku.
Skoro już zwiedzamy, strzelmy fotkę. Ale nie zwykłe selfie z ręki. Oprzyjmy komórkę o murek, odejdźmy kawałek i zróbmy zdjęcie naciskając guzik zegarka. Jak najbardziej da się, po uprzednim zainstalowaniu garści programów w obu urządzeniach.
Powyższymi przykładami próbuje pokazać coś, co Bill Buxton nazywa e-burbią. Dobrą analogią są amerykańskie osiedla na przedmieściach.
Na fotografii widzimy szereg domów. Niewątpliwe wszystkie one są połączone drogą o dużej przepustowości. Czyli znajdują się w sieci i każdy może dostać się do dowolnego budynku. Ale tylko na podjazd. Reszta domu jest ogrodzona i całkowicie odcięta od sąsiadów. W takich miejscach nie znamy osób mieszkających obok, nie wiemy czym się zajmują, nie kojarzymy ich dzieciaków i już na pewno nie wymieniliśmy się kluczami, żeby podlali nam kwiatki podczas wakacji. Brakuje tu tkanki scalającej ludzi w społeczność.
Podobnie w e-burbii, nasze urządzenia są stale połączone i jednocześnie zupełnie sobie obce. Telefony często nie mówią nawet dzień dobry pecetom i ledwo spojrzą na zegarki czy termostaty. Co więcej gadżety zbudowane przez jednego producenta nie wiedzą praktycznie nic o możliwościach przebywającego w tym samym domu rodzeństwa. Dodatkowymi aplikacjami na siłę wybijamy dziury w płotach.
Tak być nie musi. Według Billa każda technologia interaktywna przechodzi przez trzy fazy:
Pierwszy cud „To działa!” – Wczesne komputery oraz edytory tekstu zawieszały się co 5 minut. Nie bacząc na to zafascynowani ludzie chcieli ich używać. Zegarki z lat 80’tych reprezentują właśnie pierwszy cud. Działały pomimo procesorów starszych od dzisiejszych o ponad 30 praw Moore’a.
Drugi cud „To jest fajne!” – Na typ etapie technologia staje się przyjazna. W przypadku telefonów przełomowym modelem był iPhone. Miał właściwie te same funkcje co poprzednie komórki, ale przyjemność płynąca z jego używania była zupełnie inna. Pebble 2 również należy do drugiego cudu. Noszę go codziennie, chociaż przez ostatnie kilkanaście lat nic nie gościło na moim nadgarstku.
Pojedyncze urządzenia niewątpliwie stały się łatwiejsze w obsłudze. To dobrze i źle zarazem, bo zaczęła obowiązywać Zasada Cracker Jacks, mówiąca: Im więcej jesz, tym więcej chcesz.
Dziś posiadamy wiele sprzętów elektronicznych np. komputer, telefon, telewizor, czytnik ebooków, tablet, zegarek, chromecast, inteligentny termostat, słuchawki oraz klawiaturę bluetooth. Zachwyceni ich prostotą kupujemy coraz więcej gadżetów, żeby za chwilę krzyczeć „Do diabła, przecież wcześniej normalnie razem działały!” tudzież „Czemu on go nie widzi!”
Innymi słowy całkowita trudność obsługi kilku połączonych urządzeń, bez względu na indywidualną prostotę i wygodę, rośnie proporcjonalnie do ich ilości, szybko przekraczając próg złożoności akceptowalny dla normalnego człowieka.
Dodatkowy sprzęt powinien redukować złożoność i podnosić przyjemność z używania całego ekosystemu. Mamy na to doskonały przykład z naszej codzienności.
Załóżmy, że jedziesz samochodem. Gdy dzwonię do Ciebie nie sięgasz po telefon, odbierzesz rozmowę przyciskami na kierownicy lub głosowo. Nie ma znaczenia gdzie znajduje się aparat, bo podczas pogawędki korzystasz raptem z 10% jego podzespołów: karty SIM, modemu i bluetooth. Resztę funkcji przejął pojazd.
Wysiadając nie musisz się rozłączać. Po prostu wychodzisz i przykładasz telefon do ucha, a nasza rozmowa dalej trwa. W tej właśnie chwili nie tylko 90% technologii obsługującej połączenie uległo zmianie, ale również 100% języka Twojej interakcji. Teraz posługując się aparatem korzystasz z dotyku i oczu, gdzie przed sekundą polegałeś wyłącznie na mowie. Mamy tu dowód na istnienie kolejnego cudu.
Trzeci cud „To działa razem!” – Nie chodzi już o pojedyncze urządzenia, ten problem został rozwiązany w drugiej fazie. Ważne jest jak działają w grupie. Wciąż czekamy na trzeci cud. Rozpoznamy go po tym, że komputery znikną. To znaczy przestaną nam przeszkadzać i zaczną pomagać. Zupełnie jak wspomniany system audio w samochodzie, który zauważamy dopiero gdy przestaje działać. Powstanie społeczność urządzeń o różnych stopniach pokrewieństwa i bliskości.
Zaczynając zabawę z zegarkiem Pebble popełniłem błąd spodziewając się od razu ostatniego cudu i niepotrzebnie chciałem zrobić ze smartwatcha szwajcarski scyzoryk z setką bez sensu upakowanych narzędzi.
Siła zegarków drzemie w ich „chwilowości.” A więc zerkamy na nie tylko na moment, wykonujemy góra trzy kliknięcia i koniec. Jeżeli zadanie wymaga więcej czynności, powinniśmy sięgnąć po telefon oferujący znacznie wygodniejszy interfejs.
Dlatego odinstalowałem wszystkie piloty do Kodi, VLC, kalkulatory, dialery, taskery oraz IFTTT. Zostawiłem natomiast nawigację bez podglądu mapy NavMe, Music Bossa, ZTM i kilka uzupełniających się stoperów. Usuwając większość aplikacji obniżyłem próg złożoności do akceptowalnego poziomu.
Za wzór wziąłem sobie południowokoreańskiego smartwatcha Dot, przeznaczonego dla ludzi niewidomych i niedowidzących. Książki na nim raczej nie przeczytasz, ale „chwilowe” informacje w postaci powiadomień i wskazówek jak najbardziej. Także po ciemku.
Przez ostatnie pół roku autentycznie polubiłem Pebble 2. Im mniej sztucznych funkcji mu narzucam, tym przyjemniej mi się go używa i ma dla mnie większą wartość. Nie będę też musiał zmienić zegarka za dwa lata, bo nie odczuję naturalnego spadku pojemności baterii.
Aha, z jeszcze jednego powodu nie kupię nowego Pebble. Firma go produkująca upadła i wszystkie jej aktywa przejął Fitbit, który prawdopodobnie wypuści zegarek w dużo wyższym segmencie cenowym. No nic, cieszę się tym co mam. A na ręku zapewniam Was wcale tak wiele nie potrzeba.
Autorem artykułu jest Michał Krajowski-Kukiel