Apple zaczyna bić się samo ze sobą, bo inaczej tego nazwać nie można. Kiedy myślisz, że firma z Cupertino przeszła samą siebie to oni robią to… jeszcze raz. Wielokrotnie pisaliśmy o tym, że Apple potrafi wymyślić ceny swoich produktów tak, że nie wiemy, czy to żart, czy prawda. Hitem były już chyba kółka do Maca Pro, które Apple sprzedawało za bagatela 3,5 tysiąca złotych i to przed inflacją.
Teraz jednak Apple wypuszcza najdroższy (jeśli dobrze szukałem) kabel w swojej historii. Jest to „przewód profesjonalny Pro Thunderbolt 4 (3 m)”, który w oficjalnej dystrybucji Apple kosztuje 839,00 złotych. Dla zachowania sprawiedliwości, firma oferuje także niemal połowę krótszy kabel, gdzie za 1,8 metra zapłacimy 679,00 zł.
Kabel od Apple za 839,00 złotych
Cóż takiego może mieć takie cacko? Złotą powłokę? Złote końcówki, a może grawerunek? Spójrzmy więc na parametry techniczne, dostępne w oficjalnym sklepie Apple:
- Transfer danych do 40 Gb/s
- Transfer danych przez interfejs USB 3.1 (2. generacji) do 10 Gb/s
- Wyjście wideo DisplayPort (HBR3)
- Możliwość podłączania urządzeń i wyświetlaczy z portem Thunderbolt (USB-C) i USB
- Zasilanie mocą do 100 W
- Pleciona konstrukcja, która umożliwia zwijanie bez plątania
- Logo Thunderbolt odróżniające go od innych przewodów
- Możliwość kaskadowego podłączenia nawet sześciu urządzeń Thunderbolt 3
Jak zapewnia Apple, jest to kabel dla profesjonalistów, jednak z doświadczenia wiem, że za wiele (wiele!) niższe pieniądze można kupić kabel o podobnych parametrach, które i tak w pełni ciężko będzie wykorzystać. A nie, sorry – ten kabel jest „od Apple”, a to zmienia wszystko.
Do czego zatem możemy użyć taki przewód? Apple zapewnia, że na pewno nie będzie się on nam plątał i zwija się bardzo zgrabnie (przy tej cenie to istotne). Przesyłanie danych z prędkością 40 Gb/s? Okej, ale kto z tego skorzysta? Ważną rzeczą jest natomiast możliwość ładowania z mocą nawet 100 W, co – przyznaję się bez bicia – robi na mnie wrażenie. Dalej jednak nie rozumiem tej ceny i jako zagorzały fan marki Apple, obawiam się, że nigdy takich „odchyłów” z ich strony nie zrozumiem.