Staram się unikać stwierdzenia „jestem copywriterem” – wolę mówić „pracuję jako copywriter”. To trochę tak jak z grą na perkusji – kiedy jeszcze grałem, przeczytałem na jednym z forów, żeby nigdy nie mówić „umiem grać na bębnach”, bo uczysz się właściwie ciągle. Pamiętam o tym do dziś. Właściwie bardziej o tym, żeby unikać stwierdzeń absolutnych. W każdym razie pracuję sobie jako copywriter, a ostatnio szukałem pracy. Z tego powodu Sebastian do dziś nie daje mi spokoju i ciśnie o tekst w stylu „jak zostać copy i czego spodziewać się na rozmowie kwalifikacyjnej w agencji reklamowej”. Wiecie, to o tyle trudne, że spodziewać się można wszystkiego. Ale spoko, taki tekst pewnie jeszcze spod moich palców wyjdzie, może trochę z przymrużeniem oka. W zasadzie to nawet zacząłem go pisać; ten miał nim być. W trakcie pisania przyszła mi jednak do głowy myśl z kategorii tych, którymi warto się podzielić.
Jest taka pułapka, na którą łatwo trafić na początku pracy praktycznie w każdym zawodzie. Oczywiście opowiem o niej na swoim przykładzie, no bo jak inaczej? Każde zawodowe środowisko ma swoje hermetyczne żarciki. Wszyscy kojarzycie fanpejdże o tym, co musi znosić napięty grafik i te wszystkie żarciki z deadline’ów oraz śmieszkowanie z klientów, jacy to oni durni, nie? Jest tego na tyle dużo, że śmieszy nawet tych, których nie dotyczy. Mimo, że pewnie nie znacie zbyt wielu żartów wprost ze środowiska np. hydraulików, czy kierowców ciężarówek, to prawie każda branża ma swoje własne, mniej lub bardziej hermetyczne bon moty.
Kiedy zaczynasz pracę w dziale kreacji, od razu wkręcasz się w to specyficzne poczucie humoru. Od razu kumasz, że największą bekę należy toczyć z klienta, a każdą jego poprawkę uznawać za wyraz tego, że się nie zna na niczym. W drugiej kolejności obiektem twoich żartów powinien stać się dział client service, a głównie accounci, z którymi bezpośrednio pracujesz. Ci z kolei nie dość, że się nie znają na niczym, to jeszcze są beznadziejni w tym co robią.
No i spoko, to nic złego. W zasadzie to naturalne, że jak jesteś świeżak, to szukasz wspólnego języka z resztą, wiadomo. Tylko z takimi żartami wiąże się ryzyko, że zaczniesz wierzyć w stereotypy, które sama/sam powielasz. A wtedy przestanie być przyjemnie, głównie dla ciebie. Wiesz, jak zatrze ci się granica między śmieszkowaniem, a rzeczywistością, zaczniesz żyć w przeświadczeniu, że wszyscy wokół ciebie to idioci. Uwierz, życie w takim przekonaniu nie sprawi, że będzie ci się chciało bardziej. Nie ma nic złego w żartach z klienta, kolegów z innego działu, czy (zwłaszcza) przełożonych, ale ostatecznie* warto pamiętać, że jednak wszyscy gramy do jednej bramki.
Bardzo fajnie wspomina o tym copywriter Luke Sullivan w swojej książce „Jak tworzyć lubiane reklamy” (nie dajcie się zwieść tytułowi w stylu amerykańskich poradników o sukcesie w dwa tygodnie):
Podczas pierwszych lat w tym biznesie uczono mnie spoglądać z góry na specjalistów ds. obsługi klienta. W tamtym okresie fajnie było mieć takiego złego gościa, z którego można było się ponabijać. („Och, nie sprzedałby jointa na Woodstock”, „Nie potrafiłaby sprzedać kompasu Amelli Erhart”). Byłem idiotą. Nie powinno się myśleć w taki sposób. Oni są po mojej stronie. Upewnij się, że i po Twojej.
(tłum. Anna Żak, wyd. Helion, 2007)
Nie będąc tak radykalnym jak Sullivan, powiadam: śmieszki – zawsze, sranie do własnego gniazda – nigdy.
Żeby nie było, że połknąłem kij.
__________________________
*/ Czy tylko ja wiecznie trafiam na osoby, mówiące w tej sytuacji „na koniec dnia” zamiast „ostatecznie”? To strasznie irytujące przeniesienie angielskiej konstrukcji „at the end of the day”, a prof. Miodek powiedział kiedyś, że przekładanie na polski zagranicznych frazto najgorszy z makaronizmów. Przykładem było wtedy akurat „dokładnie”, które nigdy w języku polski nie występowało samotnie, jako przytaknięcie. Aż do czasu, kiedy nasłuchaliśmy się w filmach i serialach angielskiego „exactly!”. Pozdrawiam i całuję.
Autor: Wojtek Żubr Boliński