To zabawne jak historia zatacza koło. Nigdy nie wyobrażałem sobie prace bez myszki, jeśli chodzi o przenośne komputery. Wszystkie touchpady z urządzeń opartych o Windows, były zawsze dla mnie wzorem nieudolności, braku komfortu pracy, symbolem wszystkiego, co złe. Jest jeden wyjątek.
Kilka komputerów przenośnych w życiu już miałem. Początki pamiętam, to głównie urządzenia do pracy zawodowej i nieprzypadkowo były to z reguły Acery. Te kilkanaście lat temu, były one dla mnie domeną słabej jakości wykonania, mizernego designu czy wyłamujących się zawiasów. Zawsze, gdy dostawałem komputer z tej stajni, wiedziałem, że będzie wesoło. Zdaje się, że teraz nieco się pozmieniało na rynku, ale nie miałem okazji tego doświadczyć osobiście.
Było na przestrzeni lat kilka przeróżnych urządzeń, ale to jednak Macbook zmienił moje postrzeganie, jeśli chodzi o pracę przy użyciu touchpada. Tak Macbook, bo niezależnie od sympatii czy jej braku, trzeba uczciwie przyznać, że to ich rozwiązanie było naprawdę świetnej jakości. Oczywiście w mojej skromnej opinii i moim skromnym doświadczeniu.
Wtem moja opinia uległa diametralnej zmianie. Otóż okazało się, że touchpady co do zasady, to nie są nieudolne urządzenia, na podstawie których można zapomnieć o efektywnej pracy, na opinie, że jednak jest to możliwe. Moja przygoda z Macbookiem trwa już kilka lat i znam już doskonale jego zalety (m.in. jakość, wydajność, ekosystem) i wady (np. zarządzanie plikami, to cholerny koszmar – Windowsie, bije pokłony) i jeśli mam korzystać z touchbara, to nie stanowi to dla mnie żadnego ograniczenia (oczywiście mowa o prostych rzeczach, a nie np. składaniem video w Final Cut).
Było jednak urządzenie, w dodatku oparte o Windows, które wielbiłem ponad wszystkie gadżety, urządzenia, z którymi obcowałem. Byłem posiadaczem IBM z kultowej serii ThinkPad. Oprócz wszystkich oczywistych zalet był wyposażony w lampkę podświetlającą klawiaturę (bajeczne rozwiązanie) i… miał do dyspozycji trackpoint.
Nazywany w zależności od producenta: TrackPoint (IBM, a później Lenovo), TrackStick (Dell), Pointstick (Hewlett-Packard Compaq), touchstick (Fujitsu Siemens Computers), FineTrack (Acer), NX Point (NEC), VectorPad (Atari) lub AccuPoint (Toshiba).
Rozwiązanie, które miało jeszcze kilka innych potocznych określeń, ale nie przystoi ich tu cytować. W każdym razie chwilę mi zajęłoby się do niego ostatecznie przekonać. Po dojściu do wprawy nie potrzebowałem myszki – absolutnie. Było to na tyle wygodny i świetny pomysł, że wszystkie te miniaturowe touchpady ginęły w kontekście wydajnej pracy.
Nie każdy jednak potrafił sprawnie sobie z nimi poradzić i często spotykałem się z tym że mimo że ktoś posiadał trackpoint w swojej maszynie, to jednak mało kto z niej korzystał. Dlaczego dzisiaj o tym? Tak się złożyło, że wymieniłem swoją maszynę do pracy zawodowej na jeden z modeli Lenovo, który naturalnie kontynuuje tradycje ThinkPadów (z różną skutecznością), gdzie po latach znów miałem okazje zetknąć się trackpointem. I wiecie co? Na początku nie dało się wygodnie pracować. Trochę się na rynku sprzętów komputerowych pozmieniało, touchpady nieco urosły, ale potrzebowałem 3 dni, by znów docenić komfort pracy z takim rowiązaniem.
Nie mam na tyle odwagi, by stwierdzić, że to wygodniejsze rozwiązanie od macbookowego touchpada, ale jest ono na tyle sprawne, że nie potrzebuje taszczyć, ze sobą myszy. Przy okazji tej sentymentalnej podróży i frajdy, jaką daje praca z trackpointem, zastanawiam się, co by było, gdyby Apple postanowiło opracować na nowo to rozwiązanie w swoich komputerach? W końcu ogromny touchpad także zabiera sporo przestrzeni urządzenia? Z pewnością byłoby bardzo interesująco.