Moje życiowe przekleństwo wygląda tak, że kiedy tylko ktoś ze znajomych podsyła mi jakiś link, zabawny obrazek, video, czy jakąkolwiek treść wyłowioną z sieci, moja odpowiedź jest w 99% jednakowa: „widziałem”. I zawsze jest zgodna z prawdą. Czasem to kwestia dnia, czasem kilku minut, czasem nawet sekund (sic!), ale zawsze (no, prawie), już „widziałem”.

A ostatnio przegapiłem, proszę bardzo. Co? Newsa o tym, że prezes agencji reklamowej Saatchi & Saatchi, Kevin Roberts wieszczy koniec Facebooka. I to w przeciągu trzech lat.

„Mądrego to i dobrze posłuchać” – mówi stare przysłowie, a przysłowia, jak wiadomo są mądrością narodu, a nawet narodów. Cóż, będąc Kevinem Robertsem, prezesem globalnej agencji reklamowej, takiej z ponad 80 biurami na świecie, uznawanej za bodaj najbardziej na tymże świecie wpływową, nie wypada być głupim i pan Roberts na pewno taki nie jest. Ale nie ma ludzi, którzy wiedzą wszystko o wszystkim; w 2014 za dużo jest gałęzi wiedzy do ogarnięcia. To nie jest świat dla ludzi renesansu.

Pan Roberts na pewno zna się (po mistrzowsku wręcz) na biznesie, budowaniu marki i sztuce komunikacji, napisał kilka książek (ostatnia w 2006), a prezesem czegokolwiek (a co dopiero Saatchi & Saatchi) nie zostaje się na lata będąc tłukiem. Przy tym wszystkim właśnie dostaliśmy jednak jasny sygnał: „Hej, jestem Kevin Roberts, prezes Saatchi & Saatchi i nie ogarniam Social Mediów”.

Sądzę, że Facebook nie przetrwa dłużej niż nadchodzące trzy lata. Moje dzieci wciąż używają Facebooka, ale już teraz korzystają równolegle z dwóch, trzech alternatywnych serwisów społecznościowych. Powodem jest fakt, że Facebook stał się zbyt konserwatywny. Znacie kogoś z młodych ludzi, kto chciałby chodzić do tego samego baru co jego stary ojciec? źródło: wirtualnemedia.pl

Jestem jeszcze w miarę młody i chciałbym, tylko mój ojciec nie chodzi do barów. Ale ja nie o tym. Korzysta się dziś alternatywnych w stosunku do FB sieci społecznościowych, prawda. Ja np. założyłem ostatnio (dopiero!) konto na Bla Bla Car. Z tym, że nie chcąc zapamiętywać kolejnego hasła i loginu, zarejestrowałem się tam z pomocą profilu na FB. Hej, rzeeeczywiście! Tak się robi! Nie sądzę, żebym był w tym osamotniony. Ok, Roberts odnosi się może do jeszcze młodszej, niż ja grupy użytkowników. Młodszej, czyli tej jeszcze bardziej leniwej, która ma w sobie jeszcze mniej silnej woli do zapamiętywania jeszcze większej ilości loginów i haseł.

Gdzie nie spojrzysz – blogi, portale, czy społecznościówki – wszystko jest poprzetykane wtyczkami społecznościowymi Facebooka. I żadne alternatywne sieci tego nie zmienią. Ani Twitter, który gospodaruje pewną niszę, ani tym bardziej ciekawostki w stylu Ello. Wszystkie inne argumenty w dyskusji o końcu Facebooka schodzą na dalszy plan. Zwłaszcza, że akurat argumenty Kevina Robertsa są z gatunku tych bardziej „miękkich”. A to, że na Fejsie nie ma miejsca na emocje (bullshit), a to, że chce się on stać wielką agencją reklamową (już jest). Takie tam.

Jest tylko jeden gracz na rynku, który może zagrozić pozycji Facebooka i to nie w przeciągu trzech lat, a raczej trzech dekad – Google. Nie mówię tu o G+, gdzie – niczym na ulicy Miłość – hula wiatr, ale o całym ekosystemie jaki gigant z Mountain View buduje od lat i który staje się jedną wielką siecią społecznościową.

Szach-mat, Kevinie Robertsie!