Szmat czasu testowałam zegarki Garmina. Tak długo, że sama nie potrafię nawet powiedzieć, ile mi to zajęło. Zdecydowanie były to jednak najdłuższe testy w moim życiu. Na szczęście pierwsze wrażenia spisałam sobie już kilka miesięcy temu i dzisiaj (wreszcie!) mogę Was z nimi zapoznać.
Gdybyście spotkali mnie w realnym świecie, raczej nie pomyślelibyście, że jestem targetem zegarków czy opasek dedykowanych sportowcom. Prawda jest zresztą taka, że długo z nich nie korzystałam. Nie dlatego jednak, że nie miałabym ku temu sposobności. Jestem bowiem żywym przykładem, by nie oceniać książki po okładce — nic nie wskazuje na to, że potrafię bez problemu zrobić po kilkanaście kilometrów na rolkach dziennie, przez kilka godzin w tygodniu gram w badmintona (pozdrawiam pana trenera), swego czasu na zajęciach z fit and jump spędzałam 6 dni w tygodniu, a w niektóre dni robię 30 tysięcy kroków, bo tak akurat wyszło. Ot, taki mój urok.
Nie korzystałam z tych wszystkich monitorów aktywności, bo w ogóle mnie nie interesowało, ile robię kroków, ile spalam kalorii i czy dobrze śpię. Nie trenuję przecież do maratonu i nie jadę na żadne mistrzostwa, a po prostu staram się dbać o swoje ciało. Moje postępy są dla mnie bez znaczenia. Grunt, żebym dobiegała do drzwi mojego mieszkania na drugim piętrze bez wstydliwej zadyszki, zanim zgaśnie zapalane na parterze światło.
Nie zmienia to jednak faktu, że chciałam zobaczyć skąd ta popularność różnych wearables. Nawet moja mama i „teściowa” już sobie proste wersje tych gadżetów sprawiły. Ba, sama kupiłam monitor aktywności partnerowi! Kiedy pojawiła się okazja do przetestowania sprzętów od zachwalanego Garmina, nie mogłam przepuścić takiej okazji. W moje ręce trafiły aż trzy modele zegarków: Vivofit 4, Vivosport oraz Instinct. Każdy charakteryzuje się odmiennymi możliwościami i rozwiązaniami konstrukcyjnymi, inną wytrzymałością oraz ceną. W tym tekście przybliżę Wam je pokrótce i opiszę absolutnie pierwsze spostrzeżenia na ich temat. Więcej dowiecie się z osobnych, mam nadzieję wyczerpujących, recenzji każdego z tych produktów.
Vivofit 4
To najbardziej podstawowa propozycja z oferty firmy Garmin. Kosztuje zaledwie (jak na tę markę) 80 euro, czyli jakieś 350 zł — tak podaje strona producenta, ale w rzeczywistości znajdziecie go w sklepach za nie więcej niż 300 zł. Jak wszystkie pozostałe produkty Vivofit 4 przyszedł do mnie zapakowany w prosty, szaro-srebrny kartonik z grafiką przedstawiającą zawartość na froncie pudełka. Gadżet zapięty był wokół wyprofilowane pod niego pianki. W kartoniku znalazłam też krótką instrukcję oraz gwarancję.
Do testów otrzymałam wersję białą, ale do kupienia są również: czarna oraz czarna nakrapiana. Pierwszym, co zwróciło moją uwagę, była faktura paska zegarka. Guma nie jest bowiem gładka, lecz lekko chropowata. Przy bliższym oglądzie widać coś na kształt gadziej łuski albo ogromu mikroskopijnych rombów. Początkowo bałam się, że przyczynią się one do szybszego brudzenia białej opaski, ale — spoiler — nie było z tym problemów. Warto dodać, że guma opaski jest miękka i przyjemna przy kontakcie ze skórą. Powierzchnia samego ekranu zegarka jest naprawdę malutka. Funkcjami steruje się przy pomocy jednego przycisku — poprzez krótsze lub dłuższe jego przytrzymanie. Brak tutaj ekranu dotykowego.
Drugą rzeczą, którą odnotowałam, okazał się brak kabelka ładującego. Nie było to jednak niedopatrzenie, lecz cecha charakterystyczna Vivofit 4. Ten produkt Garmina jest bowiem zasilany bateryjkami. Jedna ich para wystarcza na rok. W tym czasie nie trzeba się martwić o zasilanie gadżetu.
Samo urządzenie nie jest na stałe przymocowane do paska, lecz włożone w tę gumową otulinę. Wydało mi się solidne i porządnie spasowane. Nie miałam obaw, by zgodnie z zapewnieniem producenta nie zdejmować zegarka na czas prysznica, czy podczas pływania.
Vivosport
To kolejny w hierarchii zaawansowania sprzęt, który dostałam do testów. Vivosport kosztuje na stronie producenta 110 euro, co w przeliczeniu na polskie realia daje około 470 zł. W rzeczywistości jednak dostaniecie go u nas już za jakieś 420 zł. Podobnie jak Vivofit 4, również Vivosport przyszedł do mnie szaro-srebrnym kartoniku ozdobionym podobizną gadżetu. W środku opakowania znalazłam też instrukcję gwarancję oraz — tym razem — kabelek ładujący.
Do testów otrzymałam wersję zwaną Fuchsia Focus — z zewnątrz czarną, a po wewnętrznej stronie różową. W sprzedaży dostępne są też zegarki z szarym oraz limonkowym dodatkiem kolorystycznym. Warto podjąć przy ewentualnym zakupie Vivosport przemyślaną decyzję w tym zakresie, bo pasek gadżetu nie jest wymienialny, o czym przekonałam się przy pierwszych oględzinach sprzętu. W części poniżej dotykowego ekranu urządzenie okazało się matowe i sztywne. Pozostała część, podobnie jak Vivofit 4, wykonana została z elastycznej, miękkiej gumy z charakterystycznymi wypustkami. Jest jednak nieco od niego większy.
Vivosport również pozwolił mi na niezdejmowanie zegarka podczas codziennych czynności i aktywności. Zdziwiło mnie to o tyle, że port ładowania nie posiada żadnej dodatkowej zaślepki. Warto też wspomnieć, że wewnętrzna strona zegarka nieustająco migocze na zielono z powodu stałego monitorowania tętna. O tej technologii i innych funkcjonalnościach opasek napiszę jednak dopiero w recenzjach.
Instinct
To zdecydowanie najdroższa i najbardziej wypasiona propozycja w tym zestawieniu. Instinct jako zegarek GPS został stworzony z myślą o najtrudniejszych warunkach i w zgodzie ze standardami wojskowymi. Odzwierciedla to cena w wysokości 300 euro (w wersji tactical 350 euro) na stronie producenta, czyli około 1300 zł (1500 zł). Realnie dostaniemy jednak w Polsce urządzenie o ponad 100 zł taniej (w wersji tactical jest zupełnie odwrotnie i zapłacimy o jakieś 100 zł więcej niż na stronie producenta). Instinct również dotarł do mnie w szaro-srebrnym pudełku z nadrukiem obrazującym wygląd zawartości. Opakowanie różniło się od pozostałych jedynie wielkością. Zegarek wpięty był w specjalnie wyprofilowany kartonik. Poza tym dołączono do niego instrukcję, gwarancję i kabelek do ładowania — taki sam jak przy Vivosport.
Instinct przy poprzednich z opisywanych modeli to po prostu gigant. Zegarek ma zupełnie inną, okrągłą konstrukcję z przyciskami rozsianymi po bokach obudowy. Monstrualnej wielkości urządzenie posiada wyjątkowo delikatne paski. Byłam naprawdę zaskoczona ich subtelnością i elastycznością. Bałam się wręcz, że coś takiego nie będzie w stanie na dłuższą metę kolosalnego urządzenia utrzymać w ryzach. Do testów otrzymałam Instincta w wersji jasnoszarej, ale w mojej ocenie był to kolor raczej piaskowy, gdzieś pomiędzy szarością a zgniłą zielenią. Bardzo, ale to bardzo mi się ten kolor nie spodobał. Każda z innych dostępnych opcji: grafitowy, ognistoczerwony, ciemnożółty, stalowoniebieski, szaroniebieski, czarny czy jasnobrązowy byłaby lepsza.
Instinct sprawia wrażenie tak solidnego, że przy porządnym zamachu można byłoby nim wybić komuś zęby. Od razu widać, że to sprzęt maksymalnie wybajerzony, przeznaczony dla profesjonalistów i wyczynowców. Zresztą opowiem Wam o jego niesamowitych możliwościach w pełnej recenzji.
Kilka słów o Garmin Connect
Do pierwszych wrażeń zaliczam też doświadczenia płynące z instalowania aplikacji czytających dane z zegarków na smartfonie. Nie ma jednak, co się na ten temat rozpisywać. Aplikację banalnie łatwo jest znaleźć w Sklepie Play. Podłączenie wszystkich powyższych urządzeń też poszło jak z płatka. Wystarczyło wyszukać sprzęt w trybie Bluetooth, wpisać kod wyświetlający się na ekraniku i po sprawie. Korzystanie z informacji przesyłanych przez zegarki nieco się od siebie różniło, ale więcej o tym dowiecie się wkrótce.
Stay tuned, bo Garminy to świetna propozycja na nadchodzące święta. Warto też rozglądać się za nimi w Black Friday.