Trochę to pewnie zaczepne pytanie, więc dla jasności: nie chcę wkładać kija w prastare mrowisko zwane „książka kontra adaptacja/ekranizacja”. Zasłanianie się wiernością pierwowzorowi nie jest dla mnie żadnym argumentem w sporze o wartość samego obrazu. Od dawna już wiem, że istnieją świetne filmy, które są adaptacjami beznadziejnymi i świetne adaptacje, które są beznadziejnymi filmami. Najnowsza produkcja Stevena Spielberga jak na złość jednak nie wpisuje się ani w jedną pulę, ani w drugą.

Książka Ernesta Cline’a nie jest tworem doskonałym. Tak naprawdę, mimo upływu zaledwie 7 lat od premiery, można już mówić o tym, że wyraźnie się zestarzała. Nowoczesne technologie, które według autora miały pojawić się dopiero w 2045 roku albo już dzisiaj istnieją, albo pojawią się w najbliższym czasie. Na szczęście w równej mierze, co wątek przyszłościowy, Cline eksploatuje w książce motywy przeszłości, a konkretnie lat 70. i 80. Powieść pisarza naszpikowana jest ciekawostkami związanymi z pierwszymi komputerami, grami oraz kultowymi filmami tamtego okresu. To niezła gratka dla osób zafiksowanych na punkcie „Dungeons and Dragons”, „Gwiezdnych Wojen” czy arkadówek typu „Space Invaders”, ale też np. Mony Pythona.

Cline wchodzi zresztą w temat znacznie głębiej, momentami zaskakując czytelnika rozległością swojej wiedzy. Cały ten intertekstualny sztafaż, ta wiedzowa popisówka jest jednak w książce silnie umotywowana. Twórca największej platformy growej, OASIS, zapisał bowiem w spadku swój produkt temu, kto znajdzie 3 wirtualne klucze do 3 wirtualnych bram w wykreowanym przez niego wirtualnym świecie. Wskazówką dla poszukiwaczy mają być życie oraz zainteresowania Hallidaya (to nazwisko informatyka-kreatora). Nie muszę chyba dodawać, że mężczyznę fascynowała kultura lat 70. i 80.?

player one

Zabawę w nawiązania i nie do końca atrakcyjną wizję przyszłości dopełniają ciekawe relacje międzyludzkie. Niekoniecznie zdrowo budowane związki, destrukcyjne pragnienie bliskości i porażający strach przez odkryciem prawdziwego siebie przed drugą osobą w powieści Cline’a zostają całkiem nieźle zagrane. Zupełnie inaczej niż w filmie Spielberga, który w moim odczuciu kuleje przede wszystkim w tych fragmentach, w których potrzeba wiarygodnej prezentacji uczuć budowanych i odczuwanych za pośrednictwem wirtualu.

5 rzeczy, które musicie wiedzieć o „Avengers: Infinity Wars”

Większość przekształceń scenariusza względem książki wyszła za pewne filmowi na dobre. Produkcja wciąż pęka w szwach od intertekstualnych nawiązań, aczkolwiek są to rzeczy bardziej współczesne, co pozwala dobrze bawić się nie tylko wielbicielom lat 70. i 80., ale po prostu wszystkim (każdy, ze względu na aktualność inspiracji, coś z filmowego „Player One” wyłapie). Większość nie oznacza jednak wszystkiego.

I tak: przypisanie scen czy zwrotów akcji innym bohaterom niż w książce sprawia, że całe zaplecze motywacyjne zaczyna się sypać, a produkcja momentami robi się miałka, wręcz ckliwa. Rezygnacja z kilku dramatycznych zwrotów akcji doprowadza do tego, że fabułę filmowego „Player One” traktuje się z pewną nonszalancją, nie czując faktycznej wagi wydarzeń. Produkcja Spielberga jest momentami wręcz groteskowa, przerysowana.

A może komputerowa planszówka? Poznajcie Gremlins Inc

Pewnie celowo, ale reżyser uśmiercił w ten sposób mroczną podszewkę tej historii, coś, co sprawiało, że podczas lektury – mimo iż nie była doskonała – odczuwałam jakiś dreszcz zaniepokojenia, jakieś takie mgliste wrażenie, że w kontekście przyszłości część z tego może być czymś więcej niż nieskrępowaną wyobraźnią autora.

player one

W aktualnym kształcie filmowy „Player One” to po prostu atrakcyjna wizualnie, dynamiczna rozrywka o uniwersalizującym targecie. Coś, co bawi i raczej nie skłania do głębszych przemyśleń na temat granic władz korporacji i kierunku rozwoju polityki. Nie, żeby rozważanie podobnych spraw stanowiło trzon powieści, ale jednak wyraźnie się w niej zawierało, sprawiając po prostu, że książka Cline’a była „czymś więcej”. Tak czy siak „Player One” w reżyserii Spielberga to wciąż świetne widowisko i warto doświadczyć go w kinie – koniecznie z kubłem popcornu i litrem gazowanego napoju po ręką.