Wiem, często wspominam o tej konsoli, ale to dlatego, że ciągle z niej korzystam. Na dodatek szukam różnych tytułów, które mogłyby się na niej sprawdzić. I na jednym z Nintendo Direct obejrzałem prezentację „Voice of Cards: The Isle Dragon Roars”. Stwierdziłem, że w sumie fajnie to wygląda, kupił mnie wykorzystany tam pomysł. Twórcy tej gry postanowili, że wszystko zostanie zaprezentowane w formie karty. Od mapy, przez przedmioty, na umiejętnościach postaci skończywszy. Wszystko tam jest kartą! I z przykrością stwierdzam, że niewiele to zmienia.
Fragmenty mapy nie mają jakiś specjalnych statystyk. Po prostu się po nich skacze cyfrowym pionkiem. Ma to swój interesujący klimat, czasem przemierzając wirtualny świat, miałem wrażenie, że gram w cyfrową planszówkę, ale poza tym, to nie wnosi nic więcej. Przedmioty w formie kart? Umiejętności? Postaci? Zwykła forma prezentacji. Na próżno szukać w „Voice of Cards: The Isle Dragon Roars” form budowania talii. Jak w zwykłym, cyfrowym RPGu, wybieram drużynę, kupuję ekwipunek, wybieram umiejętności i biorę się za poznawanie historii. Uważam, że o tej grze należy myśleć jako i jRPGu w ciekawej scenografii. Czy to wystarczy?
Jestem fanem tego gatunku. Mam ograne całe „Final Fantasy”, spędziłem wiele godzin w „Battlechasers: Nightwar” i nawet zderzyłem się z polskim tytułem „Regalia: Of Men and Monarchs”. W każdym z tytułów był inny system walki, a „Voice of Cards: The Isle Dragon Roars” stawia na rozpoznawalne starcia trójki wybranych bohaterów z przeciwnikami. Na specjalnym stole. Co wygląda fajnie, ale mechanika w niczym nie odbiega od tej, która znam z innych gier z gatunku jRPG. Śmiem twierdzić, że w „Voice of Cards: The Isle Dragon Roars” znalazła się też szczypta klasycznego grindowania. W końcu skądś trzeba zdobyć złoto na lepszy sprzęt, aby pokonać silniejszych przeciwników.