Ostatnio na moim Pstryku poluję na potwory i świetnie się przy tym bawię.
Dużo wskazuje na to, że „Monster Hunter: Rise” na długo zagości w moim zestawie gier, po które często sięgam. To nie jest tak, że uważam tę odsłonę cyklu za najbardziej doskonałą, po tygodniu spędzonym na tropieniu potworów widzę, że niektóre elementy mogłyby być lepsze. Nie wszystko w „Monster Hunter: Rise” jest doskonałe, ale to, co zostało zaserwowane na premierę, było w stanie przykuć mnie do ekranu na wiele godzin. A co najważniejsze , w dalszym ciągu mam ochotę wracać.
Zacznę od tego, co jest dobre. „Monster Hunter: Rise” to, moim zdaniem, po prostu lepiej przeszlifowany „Monster Hunter: World”. Zdobywanie materiałów wymaganych do tworzenia uzbrojenie nie wymaga, aż tyle grindu. Odniosłem także wrażenie, że lepiej opracowano progresję gracza. Trudność i skomplikowanie sekwencji ataków potworów rośnie przyjemnie i ani razu nie poczułem, że zderzyłem się ze ścianą, którą przeskoczę, gdy pogrinduję przez następną godzinę. Odpowiednie przygotowanie w dalszym ciągu jest kluczowe! Nie byłby to porządny „Monster Hunter”, gdyby znaczenia nie miały odporności prowadzonego łowczy oraz umiejętność wykorzystywania słabości potworów.
Polowania są rewelacyjne! Lubię uczyć się sekwencji ataków, poszukiwać miejsc, które zadają najwięcej obrażeń i zastanawiać się nad odpowiednią strategią. W „Monster Hunter: Rise” zdarzyły mi się starcia, w których jedynym słusznym rozwiązaniem była ucieczka.
Bywa, że trzeba postawić na strategiczny powrót i odzyskanie sił. Lepiej uzupełnić mikstury oraz przejrzeć uzbrojenie, niż liczyć na łut szczęścia. „Monster Hunter: Rise” nie pozostawia zbyt wiele pola na błędy. Jeśli już jakiś mi się zdarzył, jeśli wypadłem z rytmu lub błędnie odczytałem sekwencję ataków potwora, to zawsze przychodziło mi zapłacić sporą cenę. Wtedy nerwowo piłem mikstury leczące i poszukiwałem bezpiecznego miejsca do naostrzenia broni. Walki w „Monster Hunter: Rise” przebierają formy ciekawych wzywań. Wymagających strategicznego myślenia, przygotowania oraz sprytu. W tej odsłonie serii pojawiły się kablołaki (wirebug), które mocno wpływają na mobilność łowcy. W działaniu przypominają hak z liną i w pierwszym odruchu wydaje się, że przydają się głównie przy wspinaczce. Nic bardziej mylnego.
Kablołaki pomagają przy unikaniu ataków, pozwalają na szybsze podniesienie się po powaleniu oraz sprawiają, że można szybko znaleźć się nad potworem i uderzyć go w czuły punkt. Mała rzecz, a dobrze wykorzystana ma olbrzymi wpływ na przebieg walki.
Mimo to uważam, że tryb Furii nie jest zbyt angażujący. Zadaniem gracza jest odpieranie ataków hord wrogów. W dużej mierze z wykorzystaniem różnych machin oraz przyzywaniem sojuszników. Na papierze brzmi ciekawie, ale realizacja wydała mi się nudna. Cała zabawa opierała się na ciągłym nawalaniu w przeciwników z różnych broni oraz wykorzystywaniu specjalnych ataków, które zadają więcej obrażeń. Nawet z innymi graczami i na wyższych poziomach trudności, nie znalazłem nic ciekawego w trybie Furii. Moim zdaniem jest to element, który niespecjalnie sprawdza się w „Monster Hunter: Rise” i bardzo odbiega jakością doświadczenia od pozostałych aspektów gry.