Brzmi jak bait, prawda? Nic bardziej mylnego. Do bezprecedensowej sytuacji doszło w USA. Redaktor, który zajrzał w źródło strony lokalnego urzędu, odnalazł wyciek, o którym poinformował władze. Teraz może mieć przez to problemy.
Złośliwi mówią, że Rosja to stan umysłu. Patrząc na to, jak nieprawdopodobne rzeczy się tak potrafią wydarzyć, to na pewno takie określenie może mieć sens. Z drugiej strony analogicznie można powiedzieć o USA, w których prawo lub też jego interpretacja potrafi doprowadzić do absurdalnych sytuacji. Przypadki można mnożyć, a dzisiaj do puli najpewniej może trafić kolejny, niedorzeczny przypadek. Wszystko przez sprawdzenie źródła strony. Dosłownie.
„Pokaż źródło” strony może sporo kosztować
Reporter lokalnej gazety Post-Dispatch w stanie Missouri przeglądając stronę internetową szkoły, klikając „pokaż źródło strony”, odnalazł dość poważny wyciek. Okazało się, że w kodzie pojawiły się numery ubezpieczenia społecznego ich pracowników (ang. Social Security Numbers). Te numery nadawane są przez amerykański odpowiednik naszego Zakładu Ubezpieczeń Społecznych i naturalnie nie jest on numerem jawnym.
Wykorzystywany jest celem gromadzenia informacji o ubezpieczonych dla ustalania podstawy wymiaru składki ubezpieczeniowej oraz przysługujących świadczeń zdrowotnych. Choć numer służy identyfikacji podatkowej, to de facto stał się podstawowym numerem do identyfikacji obywateli przez państwo w ogóle. /źródło: wiki
Cóż zrobił reporter? Postanowił sprawę zgłosić do właściciela strony internetowej, który ten wyciek dość sprawnie usunął. Byłoby właściwie po sprawie, gdyby nie fakt, że gazeta, w której pracuje pechowy redaktor, postanowiła po wszystkim nagłośnić sprawę. Skoro problem został rozwiązany, to dlaczego by sprawy nie puścić w przestrzeń, uczulając inne podmioty na możliwość zaistnienia podobnych sytuacji? Dość rozsądne zagranie.
Niestety w ocenie gubernatora stanu Missouri -Mike’a Parson’a doszło tutaj wedle jego opinii do naruszenia prawa. Ogłosił na konferencje prasowej, że zostanie wszczęte śledztwo wobec redaktora, który miałby złamać prawo. Argumentacja gubernatora jest absurdalna i zaskakująca, ale i tym samym brzmi jak ignorancja w najczystszej postaci, a powód? Wydaje się, że pan gubernator nie do końca rozumie mechanizmy, jak działa podgląd źródła strony internetowej.
W żołnierskich słowach źródło strony, to nic innego, jak kod, który jest interpretowany przez przeglądarkę, by wyświetlić w sposób pożądany stronę internetową, tak jak zaprojektował ją twórca. Różne przeglądarki potrafią inaczej interpretować niektóre elementy, chociażby składni HTML, przez co np. biorą się różnice w wyglądzie strony na Edge czy na Chrome. W każdym razie kod strony jest publicznie dostępny i można go zobaczyć w każdej przeglądarce, bez absolutnie żadnego problemu.
Sprawa szybko się zakończy?
Gubernator podaje na uzasadnienie swojej decyzji przykład, który jest tak absurdalny, że wywołuje uśmiech na twarzy. W wolnym tłumaczeniu, jeśli ktoś wyłamuje zamek drzwi do twojego domu, kiedy zamek nie jest dobrej jakości, to nie ma prawa tego robić, bez względu na to jak słabe Twoje zabezpieczenia są. Takie tłumaczenie tylko potwierdza, że Pan Person nie do końca rozumie, o czym mówi.
Finał sprawy może być bardzo interesujący, ale nie oszukujmy się, jeśli sprawa trafi do osób nieco bardziej kompetentnych, rozumiejących mechanizmy działania stron internetowych, to śledztwo zostanie szybciej umorzone, niż zostało rozpoczęte, a cała sprawa wygląda trochę tak, jakby dochodziło do sporych antagonizmów między gubernatorem a lokalną gazetą.