Słuchawki to aktualnie urządzenia, od których wymagamy coraz więcej, co łączy się z rosnącymi cenami. Cofnijmy się jednak do czasów tanich sprzętów audio i idącej za tym jakości…
Gdy wpisałem w wyszukiwarkę frazę tanie słuchawki, wujek Google wypluł mi szereg wyników. Linki do różnych sklepów i widełki cenowe, które zaczynają się już od 90 zł (technicznie 89,99). Nie da się ukryć, że jest to naprawdę rozsądna cena, wręcz podejrzanie rozsądna, za współczesny sprzęt. Choć niebezpieczne zbliżanie się do 100 zł kłóci się z moją definicją słowa: „tanie”. Zapraszam na nostalgiczną podróż do krainy, gdzie para słuchawek kosztowała tyle, co butelka Coli.
Słuchawki z kiosku
Pochodzę z małego miasteczka na Podlasiu. Możliwości pozyskiwania sprzętu technologicznego były dosyć mocno ograniczone. Żyłem z tego co albo przywiozła moja rodzina w prezencie, albo na skrajnie rzadkich wyjazdach do miast powiatowych lub wojewódzkich. Przez lata, gdy potrzeby mojej rodziny ograniczały się do dekoderów, które musieliśmy wymieniać raz na dwa lata, nie zauważałem tej niedogodności. Jednak z upływem czasu zacząłem coraz więcej czasu spędzać w dojazdach do szkoły i dostałem swoje pierwsze sprzęty z muzyką MP4, później telefony z odtwarzaczami.
Tutaj na scenę wkracza mój lokalny sklep typu mydło i powidło. Dało się tam kupić wszystko, co nie należało do branży spożywczej. Posiadali też słuchawki i po moim wstępie domyślacie się, że nie były to markowe rzeczy od Sony. Po małym researchu w internecie jestem prawie pewien, że urządzenia były produkowane przez firmę Megabass, ale… no nie ukrywajmy, w takiej sytuacji nikt nie patrzył na nazwy.
Te słuchawki miały dwie ogromne zalety, działały i były tanie. Pamiętam, że cena takiego kabelka z głośniczkami oscylowała w okolicach 6 zł. Oczywiście ukrytym kosztem takiego sprzętu, była jego długość życia. Najwytrwalszy sprzęty dożywały kwartału, słabeusze umierały po tygodniu. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że płaciłem coś w rodzaju nieregularnego abonamentu na słuchanie muzyki.
Działały, czego chcieć więcej?
Z perspektywy czasu nie mogę uwierzyć, że miałem swój ulubiony „model”. Wybierałem zwykle takie z diamencikami, podpisane były jako model dla dziewczyn. Natomiast w domu wystarczyło igłą naruszyć słabo przytwierdzony kawałem plastiku, udający brylant, by móc się cieszyć z inkluzywności płciowej. Wybierałem ten konkretny sprzęt z prostego powodu, słychać w nim było basy. Nie, żeby były one głębokie, ale były, a nie żeby ta kwestia pozostawała tak oczywista. Nie oszukujemy się, w tej cenie jakoś dźwięku można było określić, jako „coś tam słychać”.
Takie luksusy, jednak były dostępne tylko w pierwszych dniach obsługiwania sprzętu. Pod koniec, żywotu słuchawek musiałem wszystko ustawiać na maksymalną głośność, by usłyszeć cokolwiek. Zapomnijcie też o jakimkolwiek wygłuszaniu otoczenia, producenci robili wszystko, by wasza ulubiona muzyka, nie zagłuszyła płaczu dziecka, które jedzie z wami w autobusie. Powolne ściszanie, nie było jedynym defektem, który objawiał się z czasem. Bardzo często jedna słuchawka się wyłączała na amen, pamiętam, że w pewnym momencie poddałem się i zacząłem nożyczkami ciąć wadliwe kable.
Zdarzał się jednak jeszcze gorszy defekt. Rozluźnianie połączeń w słuchawkach, które skutkowało, że dźwięk brzmiał jak ze starego komputera bez głośników. Na szczęście było rozwiązanie – umiejętne ściśnięcie minijacka, było tymczasowym rozwiązaniem. Nie ukrywam, czasami pomagałem sobie taśmą klejącą.
Koniec prostych czasów
Przez to, że te słuchawki były tanie, nigdy nie było mi ich szkoda. Gubiłem je regularnie, rozdeptywałem i w różnych formach doprowadzałem do destrukcji. Miałem nawet specjalną szufladę na ten zużyty sprzęt, zwykle służył mi za bazę części zapasowych, brałem stamtąd gumki, do działających słuchawek, które były pozbawione tego elementu. Czasami też dawałem takie zepsute urządzenia tacie, ten korzystał z nich jako anteny do radia w telefonie.
Pewnego dnia wróciłem do domu i przywitały mnie nowe, bezprzewodowe słuchawki JBL. To, że tamten dzień wypadał w moje urodziny, kazał mi sądzić, że jest to prezent dla mnie. Nie myliłem się. W tamtym momencie całkowicie porzuciłem tanie słuchawki z kiosku. Raczej nikomu nie muszę tłumaczyć, jak wygodniejsze okazało się użytkowanie tego świeżego, markowego sprzętu. Ten artykuł jest moją małą osobistą podróżą do prostych czasów, ale w odróżnieniu od typowych historii nostalgicznych. Za żadne skarby nie wrócę do tanich słuchawek, łapy precz od moich nauszników.
Gdy retro granie to za mało, czas wziąć się za cyfrową archeologię