Hasselblad 907X – mój pierwszy raz z tą niesamowitą marką
Klątwo Hasselblada – przybywaj!
A więc i mnie dosięgnęła w końcu magia Hasselblada. Do testów na kilka dni trafił do mnie model 907X, który będzie moją przepustką do świata aparatów z najwyższej półki. Skłamałbym, jeśli powiedziałbym, że nie jestem podekscytowany. Zapraszam na garść kilku pierwszych wrażeń.
Oczywiście w dniu, w którym trafił w moje ręce mój pierwszy Hasselblad, mamy czas zimowy, robi się szybciej ciemno, a ponadto w okolicach Trójmiasta po pięknych słonecznych dniach, pogoda siadła i siąpi deszczem. Akurat w dniu, w którym ten sprzęt trafił do mnie. Mówią, że nie ma przypadków, są tylko znaki, a to najpewniej niebo płacze nade mną, bo dosięgnie mnie klątwa tej marki, jak dosięgnęła Daniela po testach Hasselblad X2D. Żaden aparat po testach tego cuda, nie smakował już tak samo.
Serce zabiło mocniej
A nawet dwukrotnie. W pierwszej chwili dostałem SMS, że kurier dostarczył paczkę, a ja czekając w domu, ani przez moment nie zauważyłem, żeby charakterystyczne auto kuriera podjechało pod mój jedyny dom w całej najbliższej okolicy. Okazało się, że Pan Kurier niczym ninja zostawił paczkę pod drzwiami, kompletnie niezauważony. Potem były już tylko te lepsze emocje, kiedy zacząłem rozpakowywać paczkę.
Mieli racje Ci, którzy zachwalali jakość wykonania tego aparatu. To inna liga, piękne i doskonałe w najmniejszych drobiazgach wykończenie, doskonała jakość materiałów, czuć tu ogromny nacisk na to, by był to sprzęt wykończony najlepiej, jak się tylko da.
Pierwsze co bardzo mnie zaskoczyło, to przede wszystkim gabaryt.
Hasselblad 907x jest zaskakująco… mały.
Szczerze spodziewałem się znacznie większej konstrukcji, a aparat zaskakująco mieści się w dłoniach tak, że bez problemu można złapać większość jego konstrukcji. Sam charakterystyczny chwyt aparatu przez jego konstrukcje wymaga chwili przyzwyczajenia. Okazuje się, że wokół spustu migawki, który znajduje się w prawym dolnym rogu (jak w klasycznych analogowych Hasselbladach jak z serii 500), znajduje się dodatkowo pokrętło, którym można zmienić, chociażby wartość przysłony (lub np. ekspozycję, jak kto sobie ustawi w menu). Miałem z początku mały kłopot ze znalezieniem przycisku shift, który okazał się być tuż przy spuście migawki, na bocznej ściance. Domyślnie przyciśnięcie tego przycisku i użycie pokrętła zmienia nam ustawienia ekspozycji. Mega wygodne i bardzo poręczne.
Zostawmy jednak konstrukcje i zajmijmy się pierwszymi zdjęciami. Aparat trafił do mnie po południu, a więc wiedziałem, że pierwsze zdjęcia będą po zmroku. Żaden problem, statyw i szybka przechadzka po okolicy. Oto kilka zdjęć, które udało się złapać. Niesamowite, jaką ten aparat ma rozpiętość tonalną, jak kolory pięknie i płynnie przechodzą w siebie. Daniel sporo mi naopowiadał o charakterystycznych Hasselbladowych zieleniach, ale te sprawdzę dokładnie, gdy tylko na niebie pojawią się, chociaż pojedyncze promienie słońca.
Do wywoływania RAWów użyłem softu producenta o nazwie Phocus. Początkowo zagrałem o pełną stawkę i wyeksportowałem zdjęcia do formatu TIFF-16, co dało mi pliki wielkości 600MB. Komputer prawie wyzionął ducha, więc postawiłem jednak na klasyczne .DNG, oto kilka efektów wieczornych zdjęć.
Jeśli chodzi o doświadczenie robienia zdjęć, to oczywiście statyw nam tutaj dużo ułatwia, ale sama klasyczna konstrukcja zmienia sposób, w jaki zdjęcia tworzymy. Dla mnie to żadna nowość, bo kilkadziesiąt rolek wypstrykałem już na swojej analogowej, średnioformatowej Mamiya 645 1000s. Trzymając aparat w ten charakterystyczny sposób, mam wrażenie większej celebracji i oczywiście większa koncentracja nad kadrem. Daje to dużo satysfakcji.
W zasadzie to tyle jeśli chodzi o pierwsze wrażenia, a ja intensywnie biorę się przez najbliższe dni za fotospacery. Szkoda tylko, że to głównie będą mroczne wieczory, ale może i tam uda się wydobyć nieco magii. A jeśli jesteśmy już przy rzeczach niematerialnych, mam wrażenie, że klątwa Hasselblada i tak mnie dopadnie.
Last modified: 30 października 2024