Decyzja nie była prosta, ale chyba wybrałem swojego średnio-formatowca. Fotografia analogowa to niekończąca się przygoda
Od kilku tygodni odświeżyłem swoją starą zajawkę na fotografię analogową.
Zwieńczenie moich zakupów jeszcze przede mną, a największą gwiazdą miał zostać aparat analogowy wprost ze średniego formatu. Po wielu bojach chyba zdecydowałem, na co ostatecznie będę polował, a łatwo nie było.
Wspomniane chyba w nagłówku wskazuje, że nie jest to zamurowana decyzja. To prawda, bo zostawiam sobie trochę przestrzeni, ale już spieszę się z wyjaśnieniami, ale najpierw czas ustalić kontekst. Otóż po odkurzeniu moich Nikonów FE2, które miały za zadanie budować rodzinny album i w sumie z tego zadania wywiązują się nieźle, postanowił nieco zdywersyfikować mój setup sprzętowy. W ten sposób wpadłem w otchłań świetnych aparatów, nie tylko kompaktowych, co zakończyło się skutecznymi zakupami, takich sprzętów jak: Olympus Mju, Olympus Mju II, Nikon L35AF czy zupełnie przypadkowo, nieplanowana Agfa Optima Sensor 1035. I niestety obawiam się, że to nie koniec. Bo pozostaje jeszcze niezrealizowane marzenie o średnim formacie, które właśnie się materializuje, a przynajmniej podejmuje kolejne kroki, by tak też się stało.
Fotografia analogowa – wybrałem swoją perełkę
Olympus Mju wylądował w torebce małżonki, Mju II będzie ze mną jeździł na rowerze, a Nikon L35AF cieszy oko na półce i będzie ładowanym filmem, kiedy będę chciał odetchnąć od Olympusa. A wszystko przez to, że Nikony FE2 do kieszeni koszulki rowerowej nie schowam. Mało tego, oba aparaty najpewniej zostaną wymienione na 1, kultowy Nikon F3, najlepiej w wersji tytanowej, ale tutaj pośpiechu nie ma. Kogo brakuje w stawce? Średniego formatu.
Przeglądam ostatnie tygodnie oferty, oglądam recenzje średnioformatowców i głowa puchnie, bo nie ma sprzętu, który porwałby mnie bez pamięci, no może prócz Hasselblada 500/501CM. Tutaj jednak zapędy studzi cena, bo bez 7K PLN do tematu nawet nie uda się podejść. Zrobiłem nawet zestawienie aparatów analogowych ze świata średniego formatu, które mnie interesowały, ale nie byłem pewnego żadnego do samego końca. Liderem był Pentax 67, który ma niesamowity obiektyw marki Takumar f2.8 105 mm, ale kwoty za przyzwoitej jakości stan, również oscylują w granicach 5K PLN. To jednak niegłówna przeszkoda marzy mi się, by korzystać ze średniego formatu, w taki sposób, jak to odbywa się właśnie w przypadku wspomnianego Hasselblada, czyli zamiast klasycznego wizjera, by obsługiwać wyostrzanie przy pomocy charakterystycznego komina.
Po artykule z zestawieniem uświadomiłem sobie, że może, zamiast pakować się w koszta na samym początku, kiedy sam rozmiar średniego formatu nie ma dla mnie większego znaczenia (a przynajmniej na razie), to może warto jednak zacząć od rozwiązania, które nie zniszczy mojego budżetu). Z tą myślą pozostała ze mną Yashica mat-124 g i… nowy w zestawieniu, piękny w wykonaniu: Rolleiflex lub Rolleicord.
Obie serie tych aparatów są zwyczajnie piękne, a różnic jest kilka, mimomimo że na pierwszy rzut oka kompletnie ich nie widać. W zasadzie to oba te produkty różnią się niuansami, prócz obiektywu, który stanowi największą różnicę. To oczywiście odbija się na dość różnej cenie obu tych aparatów. Co do zasady Rolleicord był kierowany do nieco mniej majętnych klientów, a Rolleiflex był zdecydowanie droższy, co również rzutuje na aktualne ceny na rynku wtórnym. Na rynku funkcjonuje także fultowa odmiana 2.8f, która kosztuje średnio 7K PLN wzwyż, co ją plasuje gdzieś w cenach wspomnianego Hasselblada. Oczywiście tańsze odpowiedniki aż tak mocno nie ustępują jakością obrazka, aczkolwiek różnica jest.
Było oczywiście kilka wersji i generacji tych aparatów, a ostatnie, które się pojawiły w przypadku Rolle to Rolleiflex 3.5 F i Rolleicord Vb. Pierwszy średnio patrząc na ceny na ebay kosztuje 2500-3500 PLN, a więc tutaj tanio nie jest. W przypadku drugiego kupimy go już za 1500 PLN w bardzo dobrym stanie. Sprawa byłaby oczywista, i właściwie brałbym Rolleicord, ale jest jeden szkopuł, którego nie mogę przeżyć: obsługa migawki.
O ile w Rolleiflexie mamy klasyczny przycisk w lewej dolnej części obudowy, o tyle w przypadku Corda wyzwalanie migawki realizowane jest za pomocą cięgła pod obiektywem, co sprawia wrażenie cholernie niepraktycznego i niewygodnego. Oczywiście opinie są mocno w sieci podzielone, bo zwolennicy tego rozwiązania mówią o uwolnieniu prawej ręki, którą sprawnie możemy manipulować ustawieniami aparatu. Brzmi rozsądnie, ale ja jednak dalej wolałbym fizyczny przycisk. Cóż robić? Polować na rozsądnie wycenionego Flexa, którego ceny niebezpiecznie potrafią się zbliżyć do 5K PLN, a to za dużo w duchu taniego, a przynajmniej rozsądnego rozwiązania.
Jest plan, ale czy ma on charakter planu ostatecznego? Nie. Stąd charakterystyczne chyba w tytule, bo mam obawy, że Rolleiflex, w którego celuje nie zamknie się w 3K PLN.
- Wszystkie analogowe przygody znajdziecie pod dedykowanym tagiem: #analoglife
Wówczas zostaje Rolleicord i przyzwyczajenie się do spustu migawki… ale powrót do plany poczciwiej, nie tak pięknej Yashica mat-124G, która jeśli chodzi o zdjęcia, to w stosunku do Rolleicorda nie wykazuje absolutnie żadnych różnic, a jednak jest sporo tańsza, bo można ją kupić w przyzwoitym stanie już za 1K PLN. Inną jej zaletą jest to, że ekran wyostrzania obrazu jest dużo jaśniejszy, niestety nie jest tak piękna, jak Rollei-flex/cord.
analoglife roleicord rollei rolleiflex
Last modified: 25 kwietnia 2024