Wojciech Holeksa od 12 lat pracuje w branży SEO/SEM, od 7 w Anglii oraz od 6 w branży oprogramowania. Od 7 lat jest CEO firmy internetum.com, a od 2 lat marketin9.com. W ubiegłym roku współorganizował konferencję SEO: Search Conference w Sopocie. Hobbystycznie kierowca motorsportowy. Miłośnik systemu macOS, ale jak sam mówi, zdarza mu się również pracować na Linuxie i Windowsie.
Zapraszam Was do przeczytania wywiadu, z którego dowiecie się, z czym wiąże się prowadzenie działalności gospodarczej na wyspach, o systemie podatkowym, o Google i czy warto parać się pozycjonowaniem.
Sebastian Łubik: Pierwszą rzecz, od jakiej chciałbym zacząć, to kim właściwie jest Wojtek Holeksa?
Wojtek Holeksa: Można powiedzieć, że jest to całkiem trudne pytanie. Na co dzień zajmuję się rzeczami przeróżnymi. Głównie z branży marketingowej oraz ściśle softwarowej. Moim głównym zajęciem jednak jest content marketing, o którym na pewno będzie miejsce, by porozmawiać później, ale budujemy także np. platformy do śledzenia pojazdów, albo aplikacje mobilne. Jest więc to dość szerokie spektrum aktywności — zwłaszcza patrząc na szeroko rozumianą branżę IT.
SŁ: To, o czym właściwie chciałem dzisiaj z Tobą porozmawiać to to, w jaki sposób prowadzi się działalność gospodarczą na wyspach. Zacznijmy jednak od tego, jak długo właściwie mieszkasz już w Londynie, kiedy się to wszystko zaczęło?
WH: Wszystko zaczęło się w okolicach 2011, kiedy pojawiałem się w Londynie na raty. Potem, rok później, postanowiłem, że zostanę tutaj na kilka miesięcy. W końcu zostałem 7 lat — dokładnie tyle minie za miesiąc. Wszystko zaczęło się, kiedy zakończyłem działalność w Polsce. Po tej przygodzie z własnym biznesem postanowiłem, że sprawdzę, jak prowadzenie firmy wyglądałoby tutaj, w Londynie. Decyzję ułatwiły wszystkie przepisy i regulacje związane są z prowadzeniem działalności, które są bardzo przychylne przedsiębiorcy. To ostatecznie spowodowało, że zostałem tutaj wspomniane 7 lat.
SŁ: … i zapowiada się więcej?
WH: Niestety nie. Ostatnie plany wskazują na to, że być może w ciągu najbliższego pół roku przeprowadzę się z powrotem do Polski. Zbudowany dom w naszym kraju i to, że spodziewamy się z żoną dziecka, zachęca, by chociaż na chwilę powrócić do kraju. Tym bardziej że po 7 latach wypracowałem już sobie relację z klientami, która daje mi możliwość działania zdalnie.
SŁ: Wspomniałeś, że wyjazd na wyspy był związany z dużą dozą ciekawości. Czym właściwie zajmowałeś się w kraju, zanim postanowiłeś wyjechać do Londynu?
WH: Musielibyśmy zacząć historię od mojej pierwszej firmy, którą prowadziłem w Polsce. Była ona związana z marketingiem w Internecie i pozycjonowaniem. To był dość burzliwy okres w moim życiu, gdyż była to pierwsza działalność gospodarcza, którą założyłem. Byłem wtedy bardzo młody (19 lat) i, jak się na końcu okazało, po raz pierwszy doświadczyłem porażki. Zaczęliśmy w okolicach roku 2006, w tym samym czasie, gdy rozpoczynał się bum na pozycjonowanie stron. My oczywiście uczestniczyliśmy w tym zjawisku od samego początku, przez co nasza działalność bardzo szybko się rozwijała. Do tego stopnia, że od 2006 do 2008 roku zatrudnialiśmy już 12 osób na stałe. W 2008 byliśmy pierwszą firmą, która zajmowała się pozycjonowaniem i która kupiła reklamę w telewizji ogólnopolskiej.
Niestety, ostatecznie wyszedł na jaw mój brak doświadczenia w prowadzeniu własnej firmy. Nie skupiałem uwagi tam, gdzie powinien, np. na przepływie pieniędzy itp. W związku z tym, kiedy w Polsce w 2009 – 2010 roku pojawił się kryzys ekonomiczny, nie byliśmy przygotowani.
WH: Od tamtego momentu nasza działalność, zaczęła upadać. Niestety nie dałem już rady tego zatrzymać. Musiałem więc zakończyć tę przygodę, rozliczyć się ze wszystkimi wierzycielami i znowu zaczynać od zera. Stąd wziął się pomysł na wyjazd do Wielkiej Brytanii.
SŁ: Czyli wyjazd na Wyspy był takim dosłownym startem od zera?
WH: Tak, 2010 rok był ciężki, miałem na głowie dużo kosztów. Odeszli od nas wielcy klienci, na których zbudowaliśmy biznes. Nie byliśmy na to przygotowani. Próbowaliśmy zastąpić ich nowymi, poprzez reklamę, ale niestety okazało się, że nie był to także najlepszy okres, żeby wydawać środki na promocję, bo firmy stopowały wszystkie wydatki, nie wiedząc, co przyniesie jutro. W tym momencie nie mieliśmy wyjścia i zaczęliśmy zwalniać ludzi.
SL: 12 osób to duża odpowiedzialność. Patrząc przez pryzmat czasu, jakie właściwie błędy popełniłeś? Mówiłeś, że nie miałeś doświadczenia w prowadzeniu własnej działalności. Jak teraz patrzysz na to wszystko, jakie konkretne akcje podjąłbyś, mając dzisiejszą wiedzę, by uratować firmę? Jakich błędów nie powinni popełniać młodzi przedsiębiorcy, które popełniłeś Ty?
WH: Zamknięcie firmy nie poszło na marne. Porażka nauczyła mnie, że płynność finansowa to najważniejszy aspekt utrzymania się na powierzchni. To główna umiejętność, którą udało mi się zyskać dzięki tym złym doświadczeniom. Moja druga działalność, którą założyłem w 2012 roku w Anglii, była dla mnie o tyle odmienna, że wiedziałem, że nie będzie tam miejsca na kredyty czy leasingi. Jest to oczywiście bardzo komfortowy sposób finansowania dla przedsiębiorcy, natomiast kiedy brakuje przepływu pieniędzy, to wszystkie takie zobowiązania ciągną cię w dół. Trzeba się nauczyć takiego gospodarowania środkami, aby w każdym momencie móc zrezygnować z jak największej ilości kosztów stałych, kiedy gwałtownie zmniejszy się obrót firmy.
Odkąd mam drugą działalność od 2012, po dziś nie wziąłem żadnego kredytu, rat, żadnego leasingu.
To się bardzo dobrze sprawdziło. Zrobiliśmy przy tej okazji totalną rewolucję, jeśli chodzi o płatności od naszych partnerów. Na początku dużo osób twierdziło, że płacenie z góry przez klienta się nie sprawdzi, bo nikt nie będzie płacił za niewykonaną pracę. My zdecydowaliśmy się od samego początku wprowadzić model, w którym pobieramy pieniądze za każdą usługę, zanim jeszcze właściwie przystąpimy do pracy. To pozwala nam skuteczniej zarządzać budżetem.
SŁ: Wróćmy do chronologii wydarzeń; mamy Twoje pierwsze porażki, chęć rozpoczęcia od nowa i wtedy pojawia się Londyn. Pakujesz się i wyjeżdżasz do nowego dla Ciebie miejsca. Co dalej? Czy od początku wiedziałeś, że jedziesz tam z nastawieniem, że założysz tam działalność czy miałeś jeszcze inny plan na to, co chcesz tam robić?
WH: To jest jedna z moich największych przygód życiowych. Pojechałem do Londynu, podejmując decyzję w kilka dni, wiedziałem, że to jest ten czas. Kupuję bilety i wylatuję. Poleciałem w ciemno. Na miejscu wynająłem pokój, a w międzyczasie zacząłem szukać pracy. Nie wyjechałem zdesperowany w poszukiwaniu pracy, ale chciałem coś zmienić. Byłem przygotowany finansowo, by móc przeżyć na miejscu 2-3 miesiące, mimo wysokich kosztów w Londynie. Szukając pracy w branży IT, trafiłem do agencji, która zajmowała się pozycjonowaniem stron i tam poznałem mojego przyszłego partnera biznesowego. Był on dyrektorem, który akurat odchodził z agencji niedługo po tym, jak ja się tam pojawiłem. Zdążyliśmy się poznać przez te kilka miesięcy. Doskonale znał efekty pracy, którą wykonywałem. Wkrótce zaproponował mi współpracę, która miała wyglądać następująco: on będzie odpowiedzialny za część marketingową i sprzedażową, a ja będę zajmował się częścią wykonywania usługi pozycjonowania i naturalnie będziemy się dzielić zyskami po równo. To był jeszcze okres, kiedy ja często wracałem do Polski. Umówiliśmy, że jeszcze chwilę będę współpracował z tą agencją, a potem założyliśmy spółkę. Większość rzeczy robiliśmy online. Niestety, po krótkim czasie zorientowałem się, że przybywa nam klientów, niestety moje zarobki robią się… coraz mniejsze. To był moment, w którym postanowiłem, że przyjadę do Londynu na dłużej, by pomóc nieco w prowadzeniu tej działalności, gdyż myślałem, że moja pomoc jest niezbędna.
Niestety po krótkim czasie okazało się, że mój wspólnik zabierał dużą większą część wynagrodzenia, niż było to ustalone. Jak się okazało, bardzo podobny numer zrobił w poprzedniej agencji, w której razem pracowaliśmy.
WH: Nie zwlekając długo, postanowiłem, że muszę zacząć sam od zera i tym razem nie chcę mieć już żadnych wspólników. Myślałem, żer nie chcę narażać się na żadne ryzyko, a poza tym doskonale wiedziałem, jak ten model biznesowy wygląda.
SŁ: Jak długo prowadziliście tę działalność?
WH: To było około 4 miesięcy.
SŁ: Po tym doświadczeniu pewnie w żadną spółkę już nigdy nie wejdziesz?
WH: Będę miał spore opory, jednak widzę na przykładzie tych największych brandów, są spółki, które potrafią funkcjonować. Kiedy jest jedna dominująca osoba, która prowadzi całość, to jest to najzdrowszy układ.
SŁ: Własną działalność trzeba jakoś założyć, prawda? Od czego trzeba zacząć w UK? W Polsce mamy całkiem sprawnie działające CEIDG od pewnego czasu, więc teoretycznie nie trzeba nawet wychodzić z domu. Jak to właściwie działa na Wyspach?
WH: Pierwszy etap to zarejestrowanie działalności. To proces, który można przejść online. Całość trwa 3 dni. Po tym czasie otrzymałem certyfikat rejestracji mojej firmy z nadanym numerem. Na Wyspach odpowiednikiem polskiego sp. z o.o., jest LTD (limited). Ciekawostką może być to, że nie trzeba korzystać z usług firm księgowych. W każdym momencie istnieje opcja umówienia się na spotkanie w urzędzie miasta (Council), w którym można usiąść z doradcą przez 2-3 godziny i wypełnić wszystkie niezbędne papiery, by rozliczyć podatki.
Było to dla mnie dość dziwne doświadczenie, bo cały czas nie mogłem uwierzyć w to, że państwo może chcieć pomóc obywatelowi prowadzić działalność gospodarczą.
Mimo wszystko ja od razu zdecydowałem się na współpracę z biurem rachunkowym, ze względu na to, że kiedy słyszałem hasło „urząd skarbowy”, to dostawałem gęsiej skórki. Nie znam się, jestem tutaj sam, w obcym kraju — skorzystam więc z usług profesjonalistów. Koszt prowadzenia spółki z o.o., kilka ładnych lat temu to był koszt w okolicach 1500 – 2000 zł, w zależności od obrotu i ilości zatrudnionych osób. W przypadku LTD — kosztem na start, jeśli chodzi o koszt biura rachunkowego, było 100 funtów miesięcznie i de facto tak pozostało aż do dzisiaj.
SŁ: Czy ta różnica w cenie wynika z tego, że przepisy i procedury w Anglii są mniej skomplikowane i wymagają mniej zachodu?
WH: Tak może właśnie być. Nie mam pewności, ale wszystko jest tak sprawnie zaprojektowane, że małe lub mikro firmy mają bardzo małe koszta lub nawet ich brak, przynajmniej na początku. Jeśli nie przekraczasz ok. 1000 funtów miesięcznie przychodu, to w tym momencie twój ZUS i podatek wynosi 0 funtów. W Polsce na start, regularnego ZUSu dostajemy ponad 1000 zł [nie licząc małego ZUSu przez pierwsze 2 lata pierwszej działalności gospodarczej – przyp. red.]. Ze względu na to, że przekształciliśmy naszą firmę, musieliśmy przejść na tzw. Flat Rate. Okazuje się, że rozwiązane jest to w taki sposób, że płaci się tylko i wyłącznie procent podatku VAT, który ustalony jest indywidualnie dla każdej branży. W mojej branży było to 13,5%, a dla mnie zostaje 7%. I nie ma znaczenia, ile miałem faktur kosztowych i ile wystawionych.
SŁ: Czy w takim razie to 7% zostawało w Twojej kieszeni, tylko jeśli miałeś FV kosztowe?
WH: Niezależnie, zupełnie niezależnie. Zabawa jednak się zaczyna w momencie przekroczenia ok. 1,5 mln zł obrotu. Im więcej się zarabia, tym naturalnie więcej trzeba oddać.
SŁ: Znasz oba systemy podatkowe, polski jak i angielski, czy według Ciebie ten drugi jest bardziej sprawny?
WH: Dwa lata temu zdecydowałem się otworzyć oddział w Polsce, ale okazało się, że to nie jest wcale takie proste. Nie mogłem zarejestrować konta bankowego, a nawet wynająć biura, nie posiadając zarejestrowanej w Polsce spółki. Była tona papierów i zgód wymagana do tego, by taki oddział założyć.
W końcu poddałem się i zdecydowałem się założyć osobną spółkę pod prowadzenie tej działalności na terenie Polski. Musiałem tym samym być osobiście przy załatwianiu większości formalności.
Druga sprawa: w ciągu kilku pierwszych miesięcy mieliśmy trzy wizyty z urzędu skarbowego. Dla porównania przez 7 lat w macierzystej spółce, odpukać oczywiście, nie mieliśmy ani jednej wizyty. W brytyjskim HM Revenue, który jest odpowiednikiem polskiego urzędu skarbowego, wszystko zorganizowane jest online.
SŁ: Czy to znaczy, że nie ma tam popularnego okienka dla interesantów aka podatników?
WH: Nie ma.
SŁ: To bardzo ciekawe, czyli cała Skarbówka w UK działa kompletnie online?
WH: Dokładnie tak. Wszystko można zrobić online, więc nie ma potrzeby fatygować się osobiście. Dzięki temu jest on zwyczajnie bardziej przyjazny.
SŁ: To ciekawe, że tak właściwie się da. Przybliżyłeś nieco system podatkowy, a teraz pozostała kwestia rejestracji działalności. Zdaje się, że pierwsze było Internetum?
WH: Tak. To nasza główna działalność, ona specjalizuje się w marketingu w Internecie, a drugą odnogą jest software house.
SŁ: Internetum, zdaje się, na początku oferowało hosting?
WH: To był pierwszy plan na Internetum. Uzupełnienie i odskocznia od tego, co właściwie robiliśmy wcześniej. To był pomysł na to, by mieć chociaż jedną solidną nogę, na której można stanąć w przypadku jakichś drastycznych zmian algorytmu Google.
SŁ: Mówisz tak, jakby hosting miał być pewną kasą w tym przypadku, dla mnie jednak, jako obserwatora branży, to tak trochę tak jakby startować z pozycjonowaniem na frazę bielizna — konkurencja jest ogromna, rynek nasycony. Czy tam faktycznie było miejsce na jeszcze jedną firmę hostingową?
WH: Mogliśmy połączyć to, że specjalizujemy się w pozycjonowaniu. Wiedzieliśmy jak to robić i mieliśmy na to budżet. Internetum był także pewnym eksperymentem, który ostatecznie zmienił się w naszą główną markę. Udało nam się jednak dobrze wypozycjonować hosting stron i w Polsce i w UK. Niestety nie doszacowaliśmy rynku, jeżeli chodzi o tę konkurencję cenową. Zarówno pod kątem domen, web hostingu czy samych certyfikatów SSL. Duzi gracze zgarniają cały rynek, oferując wspomniane usługi na granicy opłacalności, zarabiając na innych, dodatkowych usługach.
SL: Czyli hosting umarł?
WH: Tak, naszych aktualnych klientów cały czas obsługujemy, jednak nie byliśmy w stanie oferować cen podobnych do tych największych dostawców i odpuściliśmy temat.
SŁ: No i wróciliście do pozycjonowania. Na ile Twoje doświadczenia z Polski przydały się w prowadzeniu działalności w UK? Co właściwie było łatwiejsze?
WH: Nie tyle działalność, ile sama branża mocno ewaluowała. W 2012 bardzo gwałtownie zmieniły się algorytmy, które namieszały na rynku, więc wiedzieliśmy, że musimy zbudować nasz biznes w bardzo asekuracyjny sposób. Proces dostarczania tej usługi klientom musiał się na tyle zmienić, żeby wykluczyć maksymalnie ryzyko jakichkolwiek zmian. Tutaj zastosowaliśmy tę samą praktykę, co w przypadku domeny Internetum, kiedy pozyskaliśmy bardzo dużo linków, ale z takich źródeł, że wiedzieliśmy, że nawet zmieniający algorytm nam nie zaszkodzi. I właśnie w ten sposób, doszliśmy do tego, że content marketing sprawdza się świetnie w kontekście link buildingu pod SEO. Wówczas nie wszyscy nazywali to nowe zjawisko w ten sposób, my jednak zaczęliśmy już budować wartości wokół publikacji sponsorowanych, co jak wiesz, robimy do dzisiaj.
SŁ: Publikacje i linki sponsorowane. Google mówiło oficjalnie, że będą walczyć z linkami płatnymi. Czy coś się
w tej materii zmieniło? Czy Google w jakiś sposób jest w stanie algorytmem rozpoznać link kupiony? Czy to straszenie jest dla zasady, czy faktycznie coś z tym robią?
WH: Zawsze jest ryzyko, jeśli chodzi u kupowanie linków sponsorowanych, nawet jeśli są one częścią artykułów sponsorowanych. Wiele dużych serwisów przerzuciło się na dystrybucję linków wyłącznie z tagiem, który promuje Google, czyli „nofollow”. Serwisy jak BBC czy Forbes całkowicie przerzuciły się na taką formę, by nie mieć w przyszłości problemów. Myślę, że (optymistycznie w ciągu dwóch lat) sposób budowania wartości wokół artykułów sponsorowanych całkowicie się zmieni. Widzimy coraz więcej sygnałów, przez które linki przechodzą użytkownicy z artykułów i to właśnie te przekazują większy link juice niż artykuły, na których kompletnie nie ma ruchu.
SL: Czyli ten ruch stał się nieodłącznym elementem, który stanowi wartość dla takiego linku?
WH: To właśnie użytkownik w najbliższych latach będzie stanowił największa wartość i Google będzie brało pod uwagę głównie jego, jeśli chodzi o SEO.
SŁ: Tutaj pole do popisu jest ogromne. Jak bardzo takiego użytkownika można śledzić?
WH: Rodzaje przeglądarek, IP, geolokalizacja, długość trwania sesji, bounce rate, średnia liczba odwiedzonych stron, najpopularniejsze przeglądane strony, a to wszystko w kontekście tego, jak ułożona jest struktura strony. Czyli wiadomo, że jeśli mamy na stronie głównej nowy artykuł, to ten artykuł będzie miał większą oglądalność. Ciekawostka: zrobiliśmy niegdyś eksperyment, przygotowaliśmy opracowanie o 200 czynnikach, które wykorzystuje się w SEO. Opublikowaliśmy to na grupie na FB SEO/SEM Polska, która na pewno jest Ci znana. Skupia ona osoby z branży. Ten artykuł wygenerował w ciągu dwóch dni około 5k UU. Ludzie przeklikiwali się przez 10 stron tego materiału i chwilę później nastąpiły ciekawe rzeczy. Jak wiesz, hasło „pozycjonowanie stron” jest ekstremalnie trudne do przebicia się. Nasz artykuł zaczął rankować w top20 na tę frazę w ciągu następnych kilku dni. Sukcesywnie jednak z odpływem użytkowników, zaczął przesuwać się w dół. To pokazywało, jak duże znaczenie w kontekście rankingów ma ruch na stronie.
SŁ: Czyli bez użytkownika nie będzie spektakularnych efektów?
WH: Zawsze uczulamy naszych klientów, że SEO i link building jest tylko jedną małą składową sukcesu. Bez zadbania o pozostałe reguły ta pierwsza część nie ma sensu. To tak jakby próbować zatankować Vi Power Racing samochodem, który ma kwadratowe koła. On nigdy nie pojedzie szybciej.
SŁ: Jakie czynniki w content marketingu są w takim razie najważniejsze — użytkownik?
WHWiększość osób decydując się na artykuł sponsorowany, bierze pod uwagę czy ich materiał dostanie link do-follow, a to tak naprawdę nie ma znaczenia, oczywiście pod kątem np. sprzedaży. Ten sam artykuł może wygenerować bardzo dużo ruchu, który przyniesie dużo korzyści.
SŁ: Czy to nie jest właśnie tak, że w całej tej pogoni za kolejnymi linkami, kupując artykuły, ten główny motyw przewodni — zgromadzenie ruchu jest trochę zatracony?
WH: Prowadzisz DailyWeb, powiedz ile artykułów, które dostajesz jako sponsorowane, odrzucasz? Bo zwyczajnie jakościowo są słabe albo odbiegają tematycznie? To wyjaśnia, w którą – tj. złą stronę idzie content marketing, który w Polsce nazywany jest content marketingiem, a tak naprawdę mało osób wykonuje go poprawnie. Duża część pisze bardzo słabej jakości artykuły, próbuje publikować i potem oczekuje, że ten marny materiał przyniesie jakiekolwiek korzyści. Wtedy przychodzi zmiana algorytmu Google i czyści wszystko.
SŁ: I walka zaczyna się od nowa.
WH:My od kilku lat decydujemy się tylko na publikowanie artykułów, które realnie niosą ze sobą jakąś wartość. Później poprzez publikację na wartościowym serwisie mają możliwość rankowania. Przez to stajemy się w pewien sposób odporni na zmiany w algorytmie. Jakość ponad ilość.
SŁ: Odwieczna prawda. No dobrze, ale rozmawiamy o podatkach, o firmie i o Google, a ja jestem ciekawy, jaki właściwie jest klient brytyjski i jak bardzo różni się od polskiego? Jakie są zasadnicze różnice?
WH: Cieszę się, że zadałeś to pytanie, bo ono jest bardzo ważne. Różnica jest diametralna. Klient w Polsce, z którym mamy do czynienia, to klient, z którym porozumiewamy się w języku ojczystym.
Uważam, że mój język angielski jest dobry, ale on cały czas ze względu na kulturę brytyjską i moje pochodzenie, wyklucza mnie ze współpracy z dużym, lokalnym klientem.
Brytyjczycy mówią o sobie, że nie są rasistami, po prostu nienawidzą wszystkich, także białych. Ciężko jest rozpocząć działalność z nativem, który nie ma zaufania lub ma złe doświadczenie związane z pracą z Polakami. Oczywiście nie brakuje i tych, którzy takie doświadczenia mieli dużo lepsze. Gdzieś jednak się utarło, że jesteśmy niestety gorszej kategorii pracownikiem, zależnie od branży, więc jest tu mniejsze zaufanie, nie tyle do Polaków, ile ogólnie do cudzoziemców. Z ich perspektywy może to być dość ryzykowny biznes, dlatego że np. osoba, która tu prowadzi działalność, w każdej chwili może wrócić do swojego kraju, a oni pozostaną na lodzie. Wielu freelancerów próbowało przebić się na rynek brytyjski, podając polski numer komórki. Niestety, bez brytyjskiego numeru telefonu nie ma szans na żadną współpracę. Firmy z zasady szukają lokalnych dostawców, więc taki drobiazg jest dla nich wykluczający. Druga istotna rzecz, jeśli chcemy zdobywać lokalny rynek, musimy zatrudnić rodowitego Brytyjczyka. Tutaj bardzo popularne są firmy rodzinne i bardzo często można spotkać się z taką, która np. ma 30-letnią historię działania na rynku.
SŁ: Wojtek, to wszystko brzmi bardzo interesująco i prowadzi do wniosku, że mimo dość przyjaznego systemu podatkowego, to start z firmą w UK może nie być wcale taki łatwy. Na zakończenie: jaką wskazówkę dałbyś początkującym przedsiębiorcom, którzy chcą wystartować na tym rynku?
WH:Nie przejmować się tym, że masz konkurencję, nawet lepszą. Skupić się na nauce i budowaniu kwalifikacji, bo to jest proces, przez który zwyczajnie trzeba przejść. Nie ma historii, w których ktoś w miesiąc po założeniu działalności zdobył rynek. To jest proces, z którym trzeba się pogodzić.
Sebastian Łubik: Dziękuję za rozmowę.
Wojtek Holeksa: Dziękuję.
Zapraszamy do przeczytania kolejnych wywiadów z interesującymi ludźmi w ramach naszej kategorii Wywiady. Ta zasilana będzie w każdy czwartek o nową personę.