Długo zastanawiałem się, jakie w moim mniemaniu jest największe rozczarowanie 2022 roku w ujęciu rynku gier. Oto efekty moich przemyśleń.

Kilka dni temu nasz cZuLi zapytał mnie, czy chciałbym podzielić się swoim największym rozczarowaniem. Stwierdziłem, że w sumie czemu nie, trochę w ostatnim roku grałem. Dzieliłem się tym na DailyWeb, szczególnie w ramach cyklu o perełkach z Game Pass. Jakoś tak się złożyło, że wolę się opowiadać o tym, co mi się jakoś szczególnie podobało, niż znęcać się nad marnie wykonanymi produkcjami. To nie tak, że takie mi się nie zdarzają! Za sprawą opłacania subskrypcji Microsoftu, w dalszym ciągu trafiam na tytuły, które wywołują u mnie wyłącznie wzruszenie ramion. Dlaczego o nich nie piszę dla DailyWeb? Nie budzą we mnie zbyt dużych emocji, to i nie mam się czym dzielić. Po prostu sporządzam odpowiednią notatkę w swoim kajecie i na tym poprzestaję. Zresztą zawsze, z racji mojego szyderczego charakteru, łatwiej było mi nawalanie kijem w różnego rodzaju teksty kultury.

Największe rozczarowanie 2022
Jeśli wciąż lubicie łowić wirtualne ryby, to w „Coral Island” znajdziecie coś dla siebie!

Jaka gra mnie najbardziej rozczarowała w 2022 roku?

Kandydatów w moim notatniku, wbrew pozorom, niewielu. Dla mnie to był średni rok, przynajmniej z perspektywy giereczek.

Nie trafiłem na nic, co by mnie całkowicie porwało na kilka miesięcy. Zdarzały się weekendowe, czasem też tygodniowe zauroczenia, ale nic nie przetrwało na dłużej. Odrębną kwestią jest to, że wiele wybranych przeze mnie produkcji można było właśnie ukończyć w dwa tygodnie. Oczywiście z pominięciem zdobywania wszystkich osiągnięć lub prób zdobycia jak największej liczby gwiazdek za ukończenie obszaru. Może właśnie dzięki temu nigdy nie dopadło mnie jakieś większe i szczególne giereczkowe rozczarowanie? Mimo to zdarzały się chwile, w których prychałem i stwierdzałem, że tutaj zdecydowanie coś poszło nie tak, ale najczęściej dostrzegałem to dopiero z perspektywy czasu. Właśnie tak ostatnio spoglądam na „Warhammer 40 000: Darktide” i zaczynam się zastanawiać, czy faktycznie studio Fatshark chciało osiągnąć taki efekt. W stosunku do serii „Vermintide”. Ich najnowsza odsłona to kilkanaście kroków wstecz.

W czasie pisania recenzji bawiłem się nieźle, ale już wtedy kłuło mnie w oczy to, że brakuje angażującego systemu zdobywania przedmiotów. Samo rąbanie heretyków to trochę za mało. Chociaż, przyznaję, wysadzanie głów oraz wykonywanie spektakularnych cięć, miewa swoje momenty i potrafi dać sporo krwistej satysfakcji.

Gdzieś zginęły jakieś przyjemne nagrody. Dobre skórki dostępne wyłącznie z poziomu sklepu premium, to rozwiązanie, które jest akceptowalne w produkcji F2P. W momencie, gdy muszę zapłacić za grę, to chciałbym mieć możliwość zdobycia przyciągających spojrzenia elementów kosmetycznych za wykonywanie misji. „Warhammer 40 000: Darktide”, zamiast zagwarantować mi walkę z herezją podlaną hektolitrami krwi i potu, dał mi wymęczone misje, w których nagrodą był złom i odrobina waluty. Jest to o tyle denerwujące, że studio Fatshark już miało niezłą formę dla takiej gry. „Vermintide 2”, arcydziełem może nie jest, ale, moim zdaniem, lepiej angażuje, niż „Darktide”. Skąd wzięła się, aż taka regresja? Na pewno nie z potrzebny eksperymentu, bo tutaj wyraźnie widać jedynie zmianę dekoracji. Jeszcze bym zrozumiał, gdyby Fatshark próbowało chociaż trochę poeksperymentować z opracowaną przez siebie formułą rozgrywki.

Patrząc po recenzjach użytkowników na Steamie i Metacriticu, nie jestem odosobniony. Zresztą samo studio wydało oświadczenie, w którym stwierdza, że bierze się za poprawianie swojej ostatniej produkcji i opóźnia wydanie wersji na konsole Xbox Series X/S. Najwyraźniej „Warhammer 40 000: Darktide” będzie kolejną grą, która stanie się ciekawa rok po premierze.

Największe rozczarowanie 2022
Planety w „Dyson Sphere Program” potrafią być skrajnie różne, ale wszystkie można wykorzystać do swoich potrzeb.

To tyle w kwestii tytułu, który wzbudził moje największe rozczarowanie. Mam coś jeszcze! W moich notatkach z roku 2023 bardzo dużo narzekam na pewien trend, który wydawał mi się obiecujący. Później okazało się, że nic z niego nie wyszło.

Jest związany z konsolą Nintendo Switch, ale nie dotyczy samej idei tych urządzeń. Steam Deck pokazuje, że tego typu urządzenia są w stanie zdobyć sporą popularność wśród miłośników cyfrowej rozrywki. Bardzo długo grałem, zresztą wciąż do tego tytułu wracam, w „Animal Crossing: New Horizons”. Produkcja ta  w czasie pandemii stała się, pewnie przez przypadek, siłą napędzająca sprzedaż Pstryka. Jednak miała w sobie coś jeszcze, coś, co z perspektywy czasu, zupełnie się nie rozwinęło. Mam na myśli szeroko rozumiane comfort games, czasem nazywane też cozy games. Parę razy pisałem o nich na DailyWeb, ale chyba przestanę, bo widzę, że ten nurt nie potrafi w sensowny sposób się rozbudować. Cała idea tego typu produkcji miała polegać na tym, że oferują spokojną rozgrywkę, zamiast ciągłego utrzymywania odbiorcy w stanie napięcia oraz prowadzenia go od konfliktu, do konfliktu. Właśnie z tego powodu „Animal Crossing: New Horizion” stało się tytułem idealnym na czas pandemii.

Co było później? Szczerze mówiąc, to niewiele. Na pewno warto wymienić takie tytuły jak „Unpacking” lub „Disney Dreamlight Valley”. Oba tytuły są dostępne w ramach Xbox Game Pass, jeśli ktoś ma ochotę spróbować, a uważam, że warto. Jest w tych tytułach coś przyjemnie uspokajającego. Są wręcz idealne, żeby się odstresować po dniu spędzonym w pracy.

Właśnie takie założenie przyświecało wszystkim comfort games. Nie były żadnym odkryciem na rynku, ale świetne przypominały o tym, że cyfrowe światy są w stanie zaproponować coś innego, niż ciągłe nawalanie przeciwnika w tej lub innej formie. Niestety, coś tutaj nie kliknęło, bo wiele tytułów wyraźnie skręcających w kierunku budowania komfortu odbiorcy, pomyliło spokój z nudą. Ba! Mało tego! Zdarzało się, że cała rozgrywka przypominała mi pracę, taką do bólu nużącą i powtarzalną. Jak to ma niby sprawić, że się odprężę? Dobrze zrobiona produkcja utrzymana w nurcie comfort games, powinna dawać coś więcej, niż tylko i wyłącznie podlewanie roślinek. To trochę za mało. Zresztą sądzę, że tutaj mogły zabłysnąć różnego rodzaju symulatory, ale bardziej rozbudowane, niż „PowerWash Simulator”, w którym myje się przedmioty za pomocą myjki ciśnieniowej. Ma to swój urok, jednak mnie się szybko znudziło.

Liczyłem na to, że na rynku pojawi się więcej produkcji, które będą zapraszały do przyjemnego i ciepłego wirtualnego świata. Chciałem, aby były czymś innym, niż te gry, które na co dzień obserwuję w głównym nurcie. Jeszcze nie tracę nadziei, ale dzisiaj już wiem, że trochę się rozczarowałem tym, że comfort games zaczęły tonąć w nudzie.

Wirtualny relaks z comfort games – to się może udać