Gotujemy z internetem, randkujemy na kompie/telefonie, łowimy ryby na konsoli, w kręgle też gramy na konsoli. Do tego u operatora naszej sieci komórkowej możemy wybrać ofertę z dronem lub konsolą zamiast aparatu telefonicznego. Co dalej?
Dobrych parę dni nie pisałem, ponieważ jestem straszliwie zaganiany. Na szczęście każdego dnia znalazłem chwil kilka na refleksje, a wpis ten jest ich zbiorem, tak zwyczajnie. Po zaktualizowaniu mojego Windows Phone’a do wersji 8.1, codziennie przeglądam sklep z aplikacjami. Poza tym sporo czytam i zapamiętuję. O co chodzi?
Mimo, że jestem dość „internetowy” i lubię siedzieć „na komputerze” to momentami przeraża mnie tempo w jakim ludzkość się izoluje i upraszcza wszystkie czynności, nawet te fizjologiczne (sic!). Parę lat temu wyglądało to niewinnie. Możliwość zarządzania swoim kontem bankowym, robienia przelewów bez wychodzenia z domu, do tego dostęp do tysięcy filmów, a wszystko to z poziomu „kanapy” – rewelacja. Zakupy przez internet, kurier pod drzwi naszego mieszkania tudzież domu. Extra. Dostęp do milionów przepisów kulinarnych bez wulgarnie ciężkich książek kucharskich, które zajmowałyby połowę naszej domowej biblioteczki. Czad. Ewolucja szła sobie do przodu, napędzana szeroko pojętym programowaniem i ok. Zaczęła mnie jednak przerażać w momencie, gdy moim oczom ukazały się kolejno: Fleshlight iPad Launcher, Tinder czy Bang with Friends.
Dwa ostatnie tytuły to nazwy aplikacji, które swoją popularność zdobyły dzięki skutecznemu umawianiu ludzi na „szybki numerek” bez zobowiązań (głównie). Za oceanem obie aplikacje po dziś dzień biją rekordy popularności, a liczba spłodzonych istot dzięki nim, oscyluje już pewnie w setkach tysięcy. Wystarczy mieć dobre profilowe selfie, krótki, szczery i konkretny opis, które zapewnią nam randkę bez wyjścia z domu. I to nie taką tradycyjną randkę, że kolacja, że otwieranie drzwi, że rozmowa z wywiadem i wstydliwymi, nieśmiałymi żartami, okazjonalnym aczkolwiek delikatnym podrywem. Nie, nie. Tinder zapewnia nam randkę, w której biorą udział dwie osoby, tak samo nastawione na finisz owego rendez-vous w sypialnia którejś z nich. Bang with Friends podobnie, może i bardziej. Aplikacja jak aplikacja powiesz. Spoko. Przejdę w takim razie do „launchera” Fleshlight iPad. Sam Fleshlight to nic innego jak… Męski masturbator, w kształce latarki, który pod obudową jakże niezbędnego nam urządzenia chociażby w warsztacie, kryje pochwę, taką głęboką, z wypustkami, zakamarkami itp. Nie będę dyskutować na temat potrzeby posiadania masturbatora. Powiedzmy, że ok – wypada albo można go mieć i sobie w domowym zaciszu „używać”. W połączeniu z oczekiwaniem na „randkę” z Tindera ma to nawet sens. ;) Ale… Wyobraźcie sobie, że powstała aplikacja na iPada, a raczej instalacja, która umożliwia nam podłączenie (dosłownie) masturbatora do naszego iPada i szaloną zabawę przy naszym ulubionym filmie dla dorosłych. Może poniższa ilustracja trochę lepiej odda abstrakcyjność owego wynalazku.
Każdy ma swoje granice. Ja też. O ile ewentualnie Tinder + masturbator to połączenie, które jestem w stanie na siłę sobie wyjaśnić, o tyle „launcher” do „latarki” już mnie przeraża. Jak tak dalej pójdzie to wyginiemy szybciej niż nam to zwiastują. Znacznie szybciej. Bo co by nie mówić, plemników do pochwy przez ADSL, FTP czy Messengera nigdy nie przeniesiemy. Autogamia (samozapłodnienie) też odpada, chyba, że czytasz ten artykuł jako ślimak płucodyszny. Nie zrozumcie mnie źle. Mój artykuł nie jest wołaniem: „get a life”. Po prostu martwi mnie to, że mnie jako nerda, przeraża cała ta „technologia”. A jeżeli fascynata technologii przeraża technologia, to wiedz, że coś się dzieję. Lubię sobie popisać z kimś na Google Hangouts czy na Messengerze. Sprawdzić pogodę dzięki aplikacji czy odpalić Foursquare’a by bez zbędnego chodzenia po okolicy, wiedzieć „co, gdzie, z czym”. Po to moim zdaniem są aplikacje, by ułatwić życie, ale nie by je zastąpić. Lubię pojeździć na prawdziwym rowerze, pograć w prawdziwego, gejowskiego badmintona z moją kobietą (i skręcić kostkę przez połączenie japonek z trawą) czy porzucać hipsterskie frisbee. Z tymże wszystko to robię „na dworzu”. Outdoor. A nie na „kinekcie” w domu. Ludzie. Żyjcie coś i pochwalcie się jak spędzacie czas na świeżym powietrzu, bez smartphonów i komputerów.