Wszyscy ponieśliśmy porażkę. Przegraliśmy z kretesem. Miało być dobrze, a wyszło jak zwykle. W końcu jesteśmy tylko ludźmi i mieliśmy czas, by przywyknąć, że czego nie dotkniemy, to w ostatecznym rozrachunku zepsujemy i obróci się to przeciwko nam. Dynamit, komunizm, internet. A propos komunizmu – każda rewolucja wymaga przecież ofiar. Problem w tym, że czwarta rewolucja przemysłowa, której doświadczamy, ofiary zrobiła z nas wszystkich. Z nas i z naszych danych osobowych, które składamy w ofierze, jako niewolnicy ekranów. Do dziś nikt jasno nie powiedział nam, czy należy się tej składanej ofiary obawiać, czy może jednak się z niej cieszyć. Nikt jednoznacznie nie odpowiedział na pytanie, czy spersonalizowane, dopasowane do naszych preferencji zakupowych reklamy to wystarczające za ową ofiarę zadośćuczynienie. Zaraz, zaraz, przecież byli tacy, którzy głośno ostrzegali o płynących z tego zjawiska niebezpieczeństwach, prawda? Fakt, ale my, wpatrzeni w smartfony, wsłuchani w streamingi –  serwujące nam dopasowaną do naszych gustów muzykę – nie usłyszeliśmy tych wszystkich głośno wołających snowdenów. Biedni snowdenowie wołają na pustyni. Wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę, jednak jest nam z tym zbyt wygodnie. Muzyka, filmy, memy i wreszcie reklamy serwowane nam tak, abyśmy je lubili, wystarczą, żeby zawiązać nam oczy. Niniejszy tekst tego nie zmieni. Dlatego jest on o naszej porażce i o porażce internetu w nieco innym, chyba trochę mniej oczywistym rozumieniu. Na szczęście dla mnie (jako autora niniejszego tekstu) powszechnie dostępny internet okazuje się naszą porażką na więcej, niż jeden sposób.

Pamiętacie czasy jako takiej anonimowości w sieci? Kiedy media społecznościowe w dzisiejszej postaci jeszcze nie funkcjonowały, a dyskusje o wszystkim i o niczym toczyło się już nie tyle na IRCu, co na forach? Czasy, kiedy internet w Polsce wchodził pod strzechy przywodzą mi na myśl pewną analogię. Po pierwsze, jak podczas elektryfikacji miast i wsi, dostęp do globalnej sieci stanowił synonim nowoczesności. Najpierw nieliczni posiadali modem. Ci którzy go nie mieli chodzili czasem do sąsiada lub kolegi, żeby „skorzystać” albo „coś ściągnąć”. Nasuwa się tu jeszcze jedno podobieństwo; do czasów, kiedy w całej wsi był tylko jeden telewizor, przed którym zbierano się na dziennik. Tak samo było kiedyś także z telefonem – posiadał go tylko proboszcz i to do niego chodziło się zadzwonić. Tak, wszyscy jesteśmy trochę ze wsi. Jeśli czujecie się urażeni, proszę o wybaczenie, ja jestem ze wsi naprawdę, i to bardzo malutkiej, stąd takie porównania. W każdym razie internet przyspieszał, trafiając powoli do wszystkich z nas, czemu towarzyszyła fala niczym nie zakłóconego entuzjazmu. Oto, jak twierdzili piewcy myśli neoliberalnej, czeka nas prawdziwe społeczeństwo obywatelskie, gdzie każdy głos jest realnie tak samo ważny. Już niedługo wszyscy, mający coś ważnego do powiedzenia, dostaną do dyspozycji tubę, która pozwoli im zostać usłyszanymi. Dziennikarstwo obywatelskie to przyszłość! – mówili. Tylko że te wszystkie głosy zakładały ślepo, że jeśli owa tuba będzie ogólnodostępna, to ci, którzy będą z niej korzystać będą robili to z głową. A przecież sami wiecie, co o globalnej sieci i idiotach powiedział Lem. A był to – proszę wierzyć – niegłupi gość.

Funkcjonujący na Twitterze bot Microsoftu o imieniu Taylor był eksperymentem ze sztuczną inteligencją. Wpuszczona między ludzi wirtualna osobowość, zdolna do nauki i wchodzenia w interakcję, potrzebowała zaledwie doby, by stać się skrajną nazistką, nienawidzącą ludzi i jawnie popierającą Hitlera. Pojawiły się głosy, że to pokazuje jak niebezpieczna może być sztuczna inteligencja. Mi się zaś wydaje, że po tym doświadczeniu możemy dostrzec raczej jak niebezpieczni jesteśmy my sami. Bot nie zaczął przecież manifestować tych mało ciekawych poglądów sam z siebie. Nie ma co się oszukiwać; ludzie, jako ogół, to jednak nadal nie są zbyt mądre stworzenia. Im większą wolność się nam daje, tym gorzej z niej korzystamy. Tylko zwykle nie mamy o tym pojęcia. Z braku pokory.

Internet niewątpliwie zdemokratyzował naszą rzeczywistość, ale poszerzenie możliwości politycznej debaty ciężko uznać za sukces. Dzięki wolności słowa w swojej najbardziej ekstremalnej i – teoretycznie – najlepszej wersji w historii zostaliśmy skazani również na wolność głoszenia szkodliwych poglądów. Ba, w samej tylko Polsce uchodzi już płazem publiczne mówienie rzeczy, które jeszcze kilka lat temu wstyd byłoby powiedzieć głośno na ulicy. Skutek jest taki, że najważniejsze osoby w państwie fotografują się na tle flag neonazistowskich organizacji, zdjęcia te pojawiają się w ich oficjalnych kanałach komunikacji i nikt nie ma z tym zbyt wielkiego problemu. Dochodzi do rzeczy, które kiedyś mogły (i powinny nadal) stanowić ostateczną kompromitację dla każdej osoby piastującej publiczne stanowisko.

Patrząc bardziej globalnie – najważniejszą osobą na świecie został człowiek, którego obawia się każdy, kto ma odrobinę zdrowego rozsądku. Zainteresowanym polecam poczytać sobie, czym jest tak zwana alt-prawica (alt right), jak działa ten ruch i gdzie wziął swój początek. Mówiąc krótko – zjawisko pochodzi z forów internetowych gwarantujących anonimowość. Członkowie alt-prawicy specjalizują się w głoszeniu skrajnie prawicowych, nacjonalistycznych i seksistowskich poglądów, w czym ich orężem są – uwaga – memy oraz tak zwana postprawda. Choć ja wolę nasze polskie, bardziej dobitne określenie na to zjawisko, a mianowicie: gówno prawda. W ten właśnie sposób alt-prawica przyczyniła się do wyniku wyborów prezydenckich w USA.

Alt-prawica to dziecko dwóch cech liberalnego świata. Po pierwsze wszystko można w nim zanegować. Jednocześnie większość ludzi do niedawna miała hamulce powstrzymujące ich przed tym.

Jakub Dymek

Tak się właśnie kończy traktowanie memów na serio.

Nie da się z tym już chyba nic zrobić; jako zachodnie społeczeństwo skręciliśmy gdzieś w ślepą uliczkę i z zamkniętymi oczami biegniemy w stronę ściany zbudowanej z fałszywych newsów. Uderzenie w nią będzie jednak jak najbardziej realne. Wszystko dzięki poważnemu traktowaniu internetu jako medium. Dlatego chciałbym, żebyśmy przestali wszyscy to robić. Po prostu. Żebyśmy z tyłu głowy mieli taką myśl, że każdy mem jaki widzimy, to tylko obrazek z naniesionym tekstem, którego autorem mógł być każdy. Dosłownie. Że wszelkie dane, na jakie trafiamy mogą pochodzić prosto z czyjejś głowy, palca lub odbytu. Że papier przyjmie wszystko, a internet – jak się okazuje – jeszcze więcej i zrobi to jeszcze łatwiej. Sam staram się traktować internet już głównie jako miejsce do… śmieszkowania. Mówię głównie o social mediach, które są nośnikiem głupot, również tych szkodliwych. A jeśli coś jest nośnikiem głupot, powinno być traktowane jak nośnik głupot. I tego Wam i sobie życzę. Ja już dawno przestałem traktować internet – głównie ten społecznościowy – poważnie. To chyba jedyna sensowna postawa wobec porażki, którą już ponieśliśmy. Może nie odwróci to jej skutków, na to chyba za późno. Ale przynajmniej je trochę złagodzi.

dontbelieve 1024x608

__________

PS. We wspomnianym powyżej temacie alt right odsyłam do tekstu Jakuba Dymka „Najnowsi barbarzyńcy”, z którego pochodzi przytaczany cytat.

Autor: Wojtek Żubr Boliński