Wielce się ucieszyłem, kiedy po latach przerwy w moje ręce trafiła nowa gra Call of Duty Modern Warfare. Był to doskonały powód, by odkurzyć konsolę i przypomnieć sobie jak w to się grało (tym razem w wersji właśnie na PS4).
Z serią Call of Duty byłem przez kilka pięknych lat, od samiusieńkiego początku! Byłem i jak się okazuje teraz, dalej jestem wielkim fanem tej gry. Z ogromną przyjemnością zainstalowałem najnowszą jej odsłonę: Modern Warfare. Swoją drogą ostatnim tytułem, na który poświęciłem więcej niż 1000h, był właśnie Modern Warfare 2 z 2010 roku.
Idąc za Wikipedią, przez ostatnie 17 lat pojawiły się 22 tytuły z serii CoD. Gdybym miał strzelać z głowy, powiedziałbym, że pewnie było ich z 10. Pamiętam pierwszą odsłonę, w którą po godzinach graliśmy z kolegami w pracy. Mieliśmy wtedy do dyspozycji całkiem przyzwoite maszyny, które CoDa obsługiwały. To była ogromna dawka rozrywki. Potem kolejne serie, ale to właśnie ze wspomnianym Modern Warfare 2 z 2010 roku spędziłem łącznie ponad 1700 godzin, posiłkując się informacją ze Steama.
Wszystko dlatego, że wieczorami, te 10 lat temu, człowiek miał jakby więcej czasu. Spotykaliśmy się ze znajomymi, żeby pograć. Świetnie wspominam ten czas. Call of Duty zawsze był dla mnie świetną rozrywką, a kilka rundek przed snem — doskonałym odmóżdżeniem.
Później przeżywałem już tylko epizodyczne rozgrywki w MW3, BO3 czy WWII. Z reguły działo się to przy okazji testów sprzętów gamingowych, gdzie po rozpracowaniu komputera, napisaniu recenzji, chwilę trzymałem sprzęt, by móc pograć (dziękuję wszystkim wyrozumiałym agencjom!). Powód był prosty: brakowało czasu na granie, brakowało sprzętu. Kiedy się jednak pojawił, miałem doskonałą wymówkę dla małżonki: bo muszę przetestować sprzęt!
Przy każdej kolejnej premierze, kiedy w mediach rozpisywali się o nowej odsłonie serii CoD, z ciężkim westchnieniem i kręcącą się w oku łezką, przypominałem sobie, jak to było przyjemnie, pograć w tę grę idealną. Nie zabierała ona dużo czasu, zawsze znalazła się godzinka wieczorem, żeby postrzelać i łatwo było od niej po prostu odejść (nie to, co te cholerne MMORPGy!).
Ucieszyłem się ogromnie, kiedy dostałem nowe Call of Duty Modern Warfare do testów. Tym bardziej że kompletnie nie wiedziałem nic o tej grze. Czysta karta, nie śledziłem newsów, nie czytałem recenzji, nie wiedziałem, co się zmieniło i nie wiedziałem, czego oczekiwać. I wiecie co? To było najlepsze, co mogło mi się przytrafić, bo nie będąc uprzedzonym do żadnego z elementów gier, po prostu sprawdziłem ją na własnej skórze.
Po tej przerwie powrót do gry to była czysta przyjemność. Ogrom opcji okazał się wręcz przytłaczający. Możliwości modyfikacji broni, każdego drobnego aspektu, kończąc nawet na naklejkach. Nie jest mi to do niczego potrzebne, by mieć frajdę z rozgrywki, ale rozumiem intencję: maksymalna możliwość personalizacji broni. Oczywiście główna broń to M4A1, bez której nie ma strzelania. Dla mniejszych map niezawodny MP5, ale cały czas czekam na odblokowanie niezniszczalnego, niezastąpionego AK47, oczywiście z tłumikiem.
Dotychczas przegrałem kilkadziesiąt godzin, planując dzień tak, by zawsze na jego koniec uszczknąć przynajmniej 45 min na grę! Oczywiście przypłacam to mniejszą ilością snu, ale robię to bez najmniejszych wyrzutów sumienia, bo frajda, którą daje CoD MW, jest ogromna.
W mechanice rozgrywki zmieniło się sporo. Otóż każdą broń można oprzeć o płot, ramę okna, czy jakikolwiek inny element. Ja łudzę się, że pozwala to nawet na większą stabilność podczas oddawania strzału. Nie to jednak jest największą zmianą. Otóż nowy CoD daje więcej możliwości schowania się, czekania na wroga i zaskoczenia go. Ponoć nazywa się to formalnie kampowaniem i pewni coś w tym jest, ale taka metoda gry jest możliwa, zamiast ślepego biegu i strzelania we wszystko, co się rusza. Nie wiem, na ile to politycznie poprawne, ale w trybie dominacji mam jedną mapę (Euphrates Bridge — polecam wszystkim miejsce między wrakiem auta a autobusu), do którego biorę ulubioną snajperkę i czekam na wszystkich, którzy pojawią się pod mostem, wybiegając z punktu A.
Inna mapa, którą naprawdę uwielbiam, to dodana wraz z kolejnym patchem: Shoot House, czyli niewielka powierzchnia, maksymalna rozrywka, głównie z myślą o broni maszynowej. Świetnie rozplanowana!
Warto też wspomnieć o Picadilly Circus. Niesamowicie jest grać na przestrzeni, w której miałem okazje fizycznie być kilka lat temu. W części fabularnej czeka na gracza doskonała strzelanina, a przy tym rzecz jest naprawdę trudna do przejścia (musiałem wielokrotnie przechodzić, ale grałem w najtrudniejszym trybie). Warto przy tej okazji wspomnieć o trybie fabularnym. Nigdy nie byłem jego fanem, bo wolałem tryb rozgrywki wieloosobowej. W przypadku CoD MW zacząłem właśnie od fabuły — nie raz i nie dwa miałem przy jej ogrywaniu ciarki. Grunt, by ustawić naturalnie możliwie najtrudniejszy tryb. Nie dokończyłem jednak jeszcze kampani, bo za dużo mam frajdy w trybie multiplayer.
Wiedziałem, że ta recenzja, o ile tak możną ją nazwać, to będzie raczej powrót do przeszłości i zachwycanie się drobiazgami. Ogromne doświadczenie twórców było gwarantem solidnej rozrywki. Moim casualowym okiem, niegdyś hardcorowego gracza, a dzisiaj ojca łączącego dwa, a nawet trzy etaty (zawodowy, dailywebowy i od niedawna rozładowani), Call of Duty Modern Warfare to moja codzienna mininagroda. Mogę po prostu postrzelać i nie myśleć o niczym przez te kilkadziesiąt minut.